Sopocianie omijają Monciak i rzadko zaglądają na molo. Prawdziwe życie toczy się w bocznych uliczkach, na werandach, blokowiskach, w sopockim lesie
Targ
Dzisiaj w centralnym miejscu dawnego placu Wiejskiego, czyli ulicy 1 Maja, stoi solidna, murowana, kryta ceramiczną dachówką, zbudowana na planie sporego kwadratu ubikacja. Kiedyś można było tu – wiadomo co, jak to w ubikacji. Potem można było sobie w niej dorobić klucz. Teraz jest w remoncie, trudno powiedzieć, jaki rodzaj przybytku tu zakwitnie.
Sopot, jak wiele innych miast, pozbył się z reprezentacyjnej części tego, co niesie ze sobą organiczna energia prawdziwego targu.
Niegdyś handlowano w miejscu centralnym, żeby każdemu było po drodze – w Sopocie najpierw, najprawdopodobniej przy placu Wiejskim, potem na początku XX wieku u góry Monciaka, przed kościołem Świętego Jerzego (zachowały się fotografie), następnie zaś targowisko wróciło na stare miejsce (dokładnie rzecz biorąc – w jego sąsiedztwo) między ulice 1 Maja i Sikorskiego.
Wspominają je ci, którzy przybyli do Sopotu jako nowi osadnicy, w latach czterdziestych, po wojnie:
„W Górnym Sopocie był najprawdziwszy rynek. W dni targowe ludzie z sąsiednich wsi przyjeżdżali furmankami. Ustawiali się rzędem. Na wozach masło i twaróg pozawijane w białe szmatki, butelki tłustej śmietany, słoiki miodu. W koszach świeże jajka, stosy warzyw i owoców. Były też kury, kaczki, króliki, świnki i kozy. Drób żywy i w postaci mięsa. Latem przyjeżdżali Cyganie. Nitowali, cynkowali i odnawiali garnki, kotły i patelnie. W tej dziedzinie byli naprawdę mistrzami. Myśmy z ojcem na rynku kupowali wiadro żywych raków. Niosłem je dumny przez całe miasto. Zupa rakowa to był mój przysmak”
„Pójście na rynek to było prawie jak wyprawa do muzeum. Niemki, które wyjeżdżały, sprzedawały porcelanę i inne ładne rzeczy, srebrne łyżeczki, haftowane pościele, ale nas nie było na to stać”.
To wszystko funkcjonowało jeszcze w latach osiemdziesiątych. Schowane było w niecce, gdzie z jednej strony plac ograniczała skarpa, z drugiej zaś budynki, w których znajdował się pachnący smarem, gumą i metalem zakład naprawy rowerów.
Był grudzień 1981 roku. Mój ojciec chwilę wcześniej wsiadł w samolot i teraz nawadniał pustynię w dalekim Iraku, korzystając z życiowej szansy zarobienia jakiejś niewyobrażalnej na tamte czasy ilości dolarów. Kiedy wsiadał do tegoż samolotu, trwał karnawał „Solidarności”. A potem pewnej niedzieli nie puścili w telewizji Teleranka, na sopockim rynku zaś zabrakło choinek. Z tym problemem mama, wobec naszych – moich i mojej siostry – histerycznych jęków, została sama. No bo jak to, święta bez choinki. Mama więc codziennie po pracy chodziła na sopockie targowisko. I czekała w tłumie innych obywateli. Stała i marzła na rynku. Płonęły koksowniki. Grzała się w obecności żołnierzy i wracała do bloku przy Żeromskiego bez niczego.
Aż w końcu wjechały na plac wojskowe ciężarówki. Całe wypełnione choinkami. Radości nie było końca. Wojsko Polskie zawsze z narodem.
Ja także pamiętam to targowisko. Od kiedy dostałem kolarzówkę mistral (w końcu mogłem pożegnać się z ciężkim jubilatem), bywałem tam częstym gościem. Psuła się nieustająco. Na targowisku zaś, podczas gdy mama albo babcia wybierały owoce i warzywa, ja przeglądałem relaxy – zeszyty z komiksami.
Kibel i kontener
Dzisiaj jedynym śladem po tamtym targowisku, zlikwidowanym po 1990 roku, są dwa budynki stojące po dwóch stronach supermarketu i parkingu – ubikacje. I nie są to byle jakie plastikowe toi toie, tylko pełnoprawne domki, prawie ładne, gdyby je jakoś fikuśnie udekorować. Dziś już nikt takich kibli nie buduje, chciałoby się powiedzieć. Jeden stoi przy Sikorskiego. Znajduje się w nim piwiarnia. Drugą toaletę usytuowano niemalże na środku dawnego placu Wiejskiego. Kolebki tego miasta.
Kolebka w piątkowy lutowy poranek żyje po swojemu, pogodzona z peryferyjną rolą i drugą, obok ubikacji, ozdobą – plastikowym pojemnikiem do segregacji odpadów, z wizerunkiem oszalałych ze szczęścia postaci dzierżących plastikowe butelki.
A z głębi, od strony straży pożarnej i opery, spogląda z ukosa, z cienia, dyskretnie, a jednak mrozi krew w żyłach budynek sądu i prokuratury. Dawna siedziba Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Na takie miejsca zwykło się mówić „ubecka katownia”.
Po lewej zaś mikroskopijna piekarnia – pogadalnia. Świetnie pełni swoją ważną funkcję. Przed wejściem wózek spacerowy, dziecko smacznie śpi, więc mama w środku może spokojnie nie poprzestawać na zakupie ciepłych bułek, tylko dokonać wymiany najpotrzebniejszych i najświeższych informacji. Vis-à-vis piekarni – ewenement na skalę miasta, wart, by sprowadzać tu wycieczki – zaniedbany budynek, nadżarty liszajem wilgoci, ze zniszczoną elewacją, obdrapany, pospreyowany na wysokości parteru. Jakaż to rzadkość w centrum Sopotu. Aż swojsko się robi, jakoś tak przyjaźnie na duszy, że gdzieś tu jeszcze tli się życie i panuje pospolity występek.
Za uroczo brzydką kamienicą kolejny unikat – szyld informujący o funkcjonującym po dziś dzień zakładzie rowerowym. Tym śmierdzącym smarami, gumą i metalem, do którego chadzałem ze swoim mistralem. Przetrwał jakimś cudem.
Siouxie natomiast nie przetrwała. Tu, na rogu 1 Maja i Niepodległości przychodziło się na piwo i jointa i nikt specjalne nie zwracał na to uwagi, gdy wewnątrz lokalu rozprzestrzeniał się ów specyficzny zapach. Było głośno, ponuro, alternatywnie, dobrze. Jadło się tosty z serem i keczupem, na gastrofazę w sam raz. Dzisiaj po drugiej stronie witryny resztki jakiegoś biurka, regału, krzesła obrotowego. W naszej Siouxie ktoś chciał zarabiać pieniądze, ale chyba mu to nie wyszło.
Plac Wiejski, kolebka tego miasta. Z kiblem i kontenerem na odpady, pachnącą pieczywem pogadalnią, ze zdewastowanym uroczo budynkiem, z ubecką katownią, ze wspomnieniem jointa i tosta, z tym całym bagażem. Żyje całkowicie po swojemu. Z godnością wypiął się na Monciak, jakby chciał zbojkotować wszystko, co teraz dzieje się w tym mieście.
Bez żalu zapomniał o przynależnym mu, zaszczytnym mianie kolebki. Do niczego nie jest mu ono potrzebne.
Niebieskie ptaki
Nie sposób o nich teraz nie wspomnieć. Było ich czterech, a każdy z innej bajki. Coś jednak ich łączyło – kompulsywne pragnienie zwrócenia na siebie uwagi. Organicznie wręcz wchłaniali tę atmosferę blichtru, tej monciakowości, stając się z czasem jej źródłem, symbolem i emanacją zarazem. Bawili turystów i mieszkańców, bywali żenujący, zabawni, rozczulali i złościli. A każdy z nich robił to na swój sposób. Zmieniali się w ciągu ostatnich dekad na posterunku.
Parasolnik – jego epoka to głównie lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte. Naprawiał parasole, owszem, ale zasłynął czym innym – strojami i ekscentrycznym zachowaniem. Paradował na Monciaku w stroju kobiety, pieca, pierrota, i Bóg wie czego jeszcze. Podobno przed wojną pracował w cyrku. Podobno sam szył sobie te stroje, połykał łyżeczki, gryzł szklanki. I podobno współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa. Podobno zdarzało mu się, kiedy wypił, być agresywnym i się awanturować. Rozdawał dzieciom cukierki. W swoich felietonach opisywał go „Wiech” – pisarz Stefan Wiechecki, a także sopocki literat Jerzy Afanasjew, nadając mu rangę pożądanego przez turystów symbolu kurortu.
Osobiście Parasolnika nie pamiętam. Gdy zacząłem bywać na Monciaku, już go tam nie było. Chociaż…
Być może to wymyśliłem, a być może to prawdziwe, bardzo wczesne wspomnienie: postać jakaś taka pokraczna, melonik na głowie, w dłoni parasol, idzie ktoś taki przede mną, ja zaś trzymam za rękę mamę, która mówi: „Zobacz, to Parasolnik”.
Zmarł w 1992 roku, na jego pogrzeb przyszła garstka osób. Mijały lata, drewniany krzyż na cmentarzu murszał, aż ktoś poczuł, że trzeba Parasolnika jakoś uhonorować. Dziś ma nagrobek w kształcie parasola, przy Monciaku stoi jego pomnik, w internecie zaś mnóstwo jest zdjęć archiwalnych, na których przechodnie oglądają się za rozkwitającym kolorami człowieczku, niskim, wyprostowanym, z obfitą brodą i w okularach z grubymi oprawkami, który spogląda gdzieś przed siebie, gdzieś daleko, gdzie inne galaktyki.
Monciakowa kariera Petera Konfederata ponoć sięga korzeniami lat siedemdziesiątych.
Takie wspomnienie doszło moich uszu: idzie w mundurze Wojsk Południa z czasów wojny secesyjnej, w kapeluszu, ze sztandarem, z przewieszonym przez ramię winchesterem. Ma lekką nadwagę, ale to ten typ, któremu dodatkowe kilogramy jakby dodawały energii, zamiast ją zabierać. Wokół dzieciaki. Peter groźnie je od siebie odgania, ale tyle ma w spojrzeniu łagodności, a na ustach przyjazny uśmiech, że dzieciaki, owszem, odbiegają na kilka metrów, ale zaraz powracają, bo nie ma się czego bać, a uciechy z Peterem jest zawsze co niemiara.
Mija dwadzieścia lat. Sopot zaczyna rozkwitać jako kurort, już w nowej rzeczywistości. Środek nocy, Peter kręci się wokół turystycznego stolika, który, jak co wieczór, rozkłada w okolicy dzisiejszego Krzywego Domku. Kałamarz z atramentem jest przewrócony, ciemna ciecz rozlała się na chodnik. Gdzieś obok, pod drzewem leży pióro, takie z epoki, zapewne gęsie, którym Peter miał pisać przechodniom wiersze za drobną opłatą. Ale nie pisze, słania się na nogach, kompletnie pijany, otyły tak, że konfederacki mundur, zabrudzony wymiociną, już się nie dopina. Tylko ten wzrok, choć mętny, to wciąż pełen łagodności. Dostrzega przechodzącą długonogą dziewczynę. Rzuca się za nią w pogoń, ta ogląda się za siebie i ucieka w przerażeniu. Peter wywraca się, potknąwszy się o własne nogi, jego wielki brzuch z plaskiem uderza w Monciak.
Historia Petera Konfederata to opowieść o upadku, którego wszyscy w Sopocie byliśmy świadkami.
Z roku na rok, z sezonu na sezon Peter był coraz mniej zabawny, coraz bardziej agresywny, nachalny i czasem niebezpieczny. Postępowała choroba alkoholowa i zapewne nie tylko alkoholowa. W końcu zniknął z Monciaka. Podobno zamknęli go w jakimś zakładzie dla chorych psychicznie.
Był także George Kanada. Niewiele o nim mogę powiedzieć poza tym, jak wyglądał. Był jakiś taki niedostępny, zupełnie inny niż otwarty na świat Peter. Jako dzieci nie mieliśmy wstępu do jego świata – a był to świat sopockich knajp i kawiarnianych stolików.
George był wysoki, potężny (tak mi się przynajmniej wtedy wydawało), ponury. Nosił się jak multimiliarder z Teksasu – jasny garnitur, kapelusz, luźno zawiązany krawat, na każdym palcu sygnet, marlboro w dłoni, stukające o monciakowe płyty kowbojki. Takim go zapamiętałem. Tylko ta twarz… Było w niej coś chropowatego, nieugłaskanego, jakaś zadra. Gdyby nie strój i sposób bycia, mógłby uchodzić za hydraulika albo pracownika stoczni. A jednak… wybrał taki a nie inny sztafaż. Ponoć niewielu jest, którzy z nim się zaprzyjaźnili, zawsze gdzieś szedł, miał jakieś sprawy, coś załatwiał, był czymś zajęty, choć na pierwszy rzut oka widać było, że jest zgoła inaczej. Czasem, gdy o nim opowiadam, ktoś się zapyta: a co on takiego szczególnego robił, ten Kanada? W zasadzie to niewiele poza tym, że był.
Kronikarze Sopotu zwykle stawiają tu kropkę, wymieniwszy wielką trójkę sopockich niebieskich ptaków (chciałem napisać „dziwaków”, ale się zawahałem).
Nie wiem, dlaczego nie rozszerzają tego grona o jeszcze jedną postać, która w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, po abdykacji Petera Konfederata, zawładnęła Monciakiem. Pan Witek.
Uliczny grajek, co absolutnie śpiewać nie umiał, a na gitarze grał za pomocą kilku podstawowych akordów, i to w wersji uproszczonej. Jednak robił to w tak charakterystyczny sposób, że nie dało się przejść obok jego występu obojętnie. Stara, wysłużona gitara, która kompletnie nie brzmiała, z przystawką i głośnikiem, dawała radę, wszak nie chodziło o jakość dźwięku, tylko jego głośność. Chuda postać z sombrero na głowie, szeroko rozstawione nogi, głowa wysunięta w przód i lekko uniesiona do góry, i jakieś „bajlando” i „guantanamera” wydobywające się z gardła, we własnej przedziwnej interpretacji. I tłum, dosłownie tłum słuchaczy. Wyraz ich twarzy: bezcenny. Bo niby to śmieszne było, ale rzadko komu było do śmiechu. Charyzma pana Witka sprawiała, że w swojej niedoskonałości zbliżał się niebezpiecznie do granicy, za którą jest sztuka. Uliczna oczywiście, jarmarczna do bólu, sięgająca żenującego obłędu, ale jednak – sztuka.
Czy Monciak czeka na kolejnego niebieskiego ptaka?
Ostatnio spostrzegłem jakiegoś faceta przechadzającego się w tę i we w tę ze sporym wężem przewieszonym przez szyję. Można było, za drobną opłatą oczywiście, węża dotknąć, sfotografować się z nim. Facet wydawał się zadowolony z życia, w monciakowym tłumie czuł się pewnie, jak u siebie. Był jednak – tak mi się wydawało – zupełnie normalny.
Na miano monciakowego niebieskiego ptaka trzeba sobie zasłużyć. No i trzeba mieć wielką odwagę, by próbować sprostać takiemu wyzwaniu. Ta rola jest wymagająca. Scenariusz jest tak napisany, że sama rola staje się fabułą, narracją, didaskaliami i scenografią, wszystkim, i w efekcie zabiera również i aktora, zawłaszcza go sobie i pożera.
I takie właśnie przedstawienia wystawia się co dzień w sezonie na sopockiej scenie Monciaka. Najlepsze miejsca na widowni znajdują się na tarasach, ale już nie Złotego Ula, bo tego już nie ma. Został zlikwidowany i rozparcelowany. W tym miejscu wyrosły dwa nowe przybytki: Browar Sopot iDwie Zmiany. Każda z tych knajp ma swój pomysł, jak zaistnieć na starym dobrym fundamencie.

Tekst jest fragmentem książki “Sopoty” Tomasza Słomczyńskiego, wydanej przez Wydawnictwo Czarne. Premiera 15 marca 2023
Dobrze się czyta…ciekawam historii o Spaciu. ?
swietnie opsuje Pan tamte postaci Gratuluje JA staralem sie w swojej tworczosci foto inaczej spojrzec na Sopot