Jak na 400-tysięczne miasto, Szczecin jest zadziwiająco blisko natury
W parku Różanka patrzę na drzewo, które może dożyć dwóch tysięcy lat. I które – jako gatunek – obecne jest na Ziemi od ery mezozoicznej. Pamięta czasy dinozaurów. Jak na „żywą skamielinę”, metasekwoja jest zaskakująco delikatna. Wiatr targa jej gałęzie na wszystkie strony. Gdy dotykam igiełkowych liści, mam wrażenie, jakby miały za moment posypać się na trawnik.
W oligocenie metasekwoja – wtedy jeszcze bezimienna, bo nie miał kto nadać jej jakiejkolwiek nazwy – zaczęła mieć problemy. Zmiany klimatu skurczyły jej świat do terenu dzisiejszych Chin. Gdy nadeszliśmy my, ludzie, musieliśmy zadowolić się już tylko jej wątłymi szczątkami pogrzebanymi gdzieś w pokładach węgla drzewnego. Aż w 1941 roku, w górach Chin, natrafiono na pojedyncze, ale z pewnością żywe okazy pradawnych drzew. Kiedy po początkowej konsternacji ekspedycja amerykańskich naukowców potwierdziła, że to metasekwoje, otoczono je opieką, zebrano nasiona, wyhodowano setki sadzonek. Rozesłano je po świecie, a jedna trafiła do Szczecina – do parku Różanka.
Drzewo, pod którym stoję, jest więc listem z przeszłości.
Nie odczytałbym go, gdyby nie Jacek Woch, miejski przewodnik, który zna w Szczecinie każdą ulicę. Ogród jest bowiem wszechświatem kwiatów, a nie pradawnych drzew. Dziewięć tysięcy róż w dziewięćdziesięciu dziewięciu odmianach (w tym Canary Bird – niski krzew z drobnymi żółtymi płatkami, który zakwita tylko raz w roku, ale za to już w kwietniu). Ludzie spragnieni różanego piękna pochylają się, by wdychać zapach, który jednym kojarzy się z perfumami matki, innym z nadzieniem pączków. Z pierwszymi randkami, na których wręcza się niezdarnie bukiet róż. Lub krwistymi płatkami rozrzucanymi – wzorem filmów – po pościeli, jako preludium namiętnej nocy.


Jacek Woch przeszedł jednak obok tego całego różanego szaleństwa, nie zatrzymując się. Zwolnił tylko, bym mógł zrobić kilka zdjęć. Zmierzał ku metasekwoi. Róż nie przegapisz, list z czasów dinozaurów wymaga większej uwagi.
Patrzymy więc teraz w milczeniu na całkiem już solidne drzewo. W sprzyjających warunkach może wyrosnąć nawet na pięćdziesiąt metrów w górę. Szczeciński okaz jest jeszcze podrostkiem.
Wyciągam rękę, by dotknąć miękkich igieł. Są niepodobne do czegokolwiek, co u nas rośnie. Płaskie, niekłujące, ułożone naprzeciwlegle i symetrycznie. Z łatwością mogę sobie je wyobrazić, jako odciśniętą w wapieniu skamielinę. A jednak mam pod palcami żywe roślinne komórki, pulsujące od przepływających soków.
***
Dzień zaczęliśmy jednak na cmentarzu. Zanurzyliśmy się w szerokie aleje strzeżone przez szpalery drzew. Cmentarz Centralny w Szczecinie jest największym miejscem pochówku w Polsce. Trzecim w Europie. Ponad 172 hektary. Około 300 tysięcy grobów, których jednak niemal nie widać. Giną pośród niezliczonej ilości zieleńców, żywopłotów, wodnych zbiorników.
– Sporo osób umawia się tu na randki – mówi Jacek.
Lepka od smutku atmosfera powagi niknie gdzieś pomiędzy czterystoma gatunkami rosnących tu drzew i krzewów. Gubi się pośród siedemdziesięcioma kilometrami alejek. Gaśnie, przykryta żywiołowością wiewiórek, kun, lisów i jeży, które kręcą się po tym ogromnym terenie, nie bardzo mając powody, by szukać sobie miejsca gdzie indziej. Na tej nekropolii umieranie przybiera postać zwykłego zdarzenia, które czasem po prostu przytrafia się ludziom. Ot, jeden z wielu epizodów życia. Wyjście po bułki do sklepu, praca przy biurku, seks w samochodzie, obiad. Śmierć.
Szczecin jest więc miastem, w którym da się zaczerpnąć powietrza.
Poczuć, jak ożywczy tlen dociera do odległych rejonów płuc. Płynie od Odry, cmentarnego lasu, pradawnych metasekwoi. Lub od szpaleru platanów klonolistnych na Jasnych Błoniach, niemal w samym centrum.
– Dwieście dwanaście drzew – mówi Jacek. – Największe skupisko platanów w Polsce.

W całym mieście jest ich rozsianych ponad tysiąc. Te, na Alei Platanów, to w większości stulatki (rosną od 1926 roku). Na wiosnę u ich stóp pojawia się dywan fioletowych krokusów, przyciągając nie mniejsze tłumy, niż kwitnące wiśnie w Japonii.
– To właśnie lubię w Szczecinie – mówi przewodnik. – Każda dzielnica, ale nawet każdy plac czy zaułek, to odrębny samowystarczalny wszechświat. Gdzie nie pójdziesz, znajdziesz coś ciekawego.
Czasem wymaga to nieco uwagi. Umiejętności dostrzeżenia wymyślnych maszkaronów na dachu kamienic, zadumania się nad architekturą dawnej bramy portowej, czy spędzenia kwadransa przed zegarem kulkowym, dziełem Władysława Steca.
Czasomierz, wystawiony w witrynie sklepu na placu Orła Białego, odlicza godziny i minuty, tocząc po ukośnych rynnach bilardowe kule.
Ważący ponad czterdzieści kilogramów mechanizm powstawał przez trzy lata, opierając się fali zniechęcenia i frustracji zalewającej co jakiś czas jego twórcę. Mój humanistyczny umysł czuje się niepewnie pośród skomplikowanego systemu przerzucania kul po mających osiemdziesiąt metrów długości szynach. Ich położenie wyznacza godzinę i minuty, ale prawdziwą przyjemność niesie samo przypatrywanie się ruchowi bil toczących się według prawidłowości nadanej im ludzką ręką.
Zamiast podziwiać chronometr, można też spędzić minuty w skrzącej się złotym szlagmetalem Sali Słońce, głównym pomieszczeniu Filharmonii Szczecińskiej – słuchając w osamotnieniu pianisty ćwiczącego przed koncertem. A potem błąkać się po minimalistycznych, ale równocześnie monumentalnych wnętrzach budynku, który zdobywał jedną architektoniczną nagrodę za drugą.

– Akustyka głównej sali zrodziła się z detali – mówi Dorota Serwa, dyrektorka Filharmonii. – Odpowiedzialni za nią profesor Higini Arau oraz inżynier Tadeusz Fidecki zmieniali nawet kształt i obicie foteli, szukając idealnych warunków dla dźwięku.
W tej świątyni nut już samo wejście do holu jest niczym modlitwa.
Pokryte panelami akustycznymi ściany oraz kafle podłogowe, zaprojektowane i wykonane na Majorce, niwelują ogrom przestrzeni, chłoną każdy pogłos, niweczą echo. Jeżeli zechcesz, możesz zorganizować koncert tuż za progiem, zaraz obok kas i szatni, przy klatce schodowej, która połknie każdy twardy dźwięk i odpowie miękkim szeptem.
***
Podobne igranie dźwiękami zajmuje mój umysł, gdy kilka godzin później wchodzę na pokład płaskodennej łodzi motorowej, by z centrum miasta, przy Wałach Chrobrego, spłynąć Odrą Zachodnią na północ.
Początkowo, gdy mijamy podświetlone żurawie portowe na wyspie Łasztownia – zwane przez mieszkańców dźwigozaurami – oraz budynek wykańczanego właśnie Morskiego Centrum Nauki z imponująco zapowiadającą się wystawą, otacza nas jeszcze szum ulic, pomruk silników statków, chlupot wzburzonej rzeki rozbijającej się o betonowe nabrzeże. Wystarczy jednak kilka chwil, by przestrzeń, w którą wcinamy się powolnym ruchem wchłonęła w siebie wszystko, gasząc każdy ostrzejszy i dźwięk. Pozostaje szmer wody pod sterem, szelest drzew i trzepot skrzydeł ptaków.



Szczecin jest jedynym polskim miastem, które w swoich granicach ma akwen o powierzchni 54 kilometrów kwadratowych. Dostanie się do Jeziora Dąbie Odrą lub jej przekopami zajmuje nie więcej, niż wzięcie kilku głębszych oddechów. Ta trasa w zasadzie może się nie kończyć, wystarczy płynąć przed siebie, do Zalewu Szczecińskiego i Bałtyku, a stamtąd w każde dowolne miejsce na świecie.
Zaraz po odbiciu z Odry w stronę jeziora, całą cywilizację pozostawiamy gdzieś w przeszłości.
Przez moment mam wrażenie, że jestem niesiony hipnotycznym rytmem rzeki już od tygodni albo miesięcy. Nie bardzo wiem, gdzie dotrę, ale nie bardzo też się tym przejmuję.
– Mare Dambiensis, Morze Dąbskie – wskazuje kierunek nasz sternik, który zna tu oczywiście każdą trzcinę i każdy metr.
O Mare Dambiensis zapewne nigdy nie słyszeliście. Jest bowiem morzem utkanym ze snów i wyobrażeń.
Na kreślonych tuszem mapach pojawiło się w najzimniejszych czasach stalinowskich, gdy Polska, z całym blokiem wschodnim, tkwiła za żelazną kurtyną. To zamknięcie w twardym uścisku dotkliwie odczuwali żeglarze akademiccy ze Szczecina. Jeżeli decydujesz się związać życie z wodą i oceanami, to zwykle dlatego, że nie potrafisz zapuścić korzeni, że chcesz przemierzać świat. Pozbawieni dalekich rejsów i podróży, stworzyli więc ich namiastkę, zamieniając w opowieściach dostępne im Jezioro Dąbie w tajemnicze morze. Wystarczyło przekroczyć granice Mare Dambiensis, by żeglować do Ziemi Umbriagi (na którą zszedł z pokładu całkiem rzeczywisty kot Umbriagi, ulubieniec żeglarzy), Parvo Mare, Ptasiej Wyspy, Meduzostanu, Przylądka Czterech Szkieletów czy Zatoki Sargassowej.
Nie wiem więc już, gdzie jestem, zagubiony pośród tych efemerycznych miejsc. Wszystko, co wiem, to to, że poruszam się przed siebie w rytmie bicia serca, patrząc na sylwetki czapli przesiadujących na suchych konarach i ciężkie kształty bielików. Popołudniowe światło pada na wodę, zmieniając ją w tysiące iskier. Z jachtu płynącego z naprzeciwka machają do nas żeglarze. Odmachuję im, pełen spokoju.
Szczecin – tu też zajrzyj:
+ Cafe Przełomy w Centrum Dialogu Przełomy – spróbuj jednej z najlepszych w Szczecinie bułki z paprykarzem szczecińskim i zobacz wystawę próbującą mierzyć się z kontrowersyjnymi tematami dotyczącymi najnowszych dziejów Polski i Europy.
+ Muzeum Szczecin w PRL – zebrana przez prywatną pasjonatkę kolekcja pozwalająca przenieść się w czasy słusznie minionego ustroju.
+ Podziemny Szczecin – wybierz się na wycieczkę po plątaninie rozciągających się pod miastem korytarzy, schronów i tajnych przejść. Wejście przy peronie 1 stacji Szczecin Główny.
+ Muzeum Techniki i Komunikacji – imponująca wystawa dotycząca głównie motoryzacji, nowością jest świetne pomieszczenie edukacyjne dla dzieci.
+ Browar pod Zamkiem – ulokowany pod samym zamkowym murem rzemieślniczy browar, oferujący oprócz własnych napitków także solidne wyżywienie.
+ Porto Grande Tavern – jeżeli na ryby, to właśnie tu. Restauracja przy nadodrzańskich bulwarach serwuje świetną zupę rybną, sandacza i halibuta, podając do tego dobrze dobrane wina.