Płacenie napotkanym w podróży ludziom za pozowanie do zdjęć jest kwestią kontrowersyjną. Jak zatem odwdzięczyć się naszym bohaterom lub namówić ich do współpracy? Jest na to kilka sposobów
W środowisku fotograficznym panuje przekonanie, że płacenie za sfotografowanie napotkanego w podróży człowieka to rzecz niedopuszczalna. Niektórzy uważają, że prowadzi to do komercjalizowania stosunków między ludźmi. Inni obawiają się, że odbiera zdjęciu autentyczność. Kolejni zaś uznają, że mają po prostu niezbywalne prawo do fotografowania ludzi w egzotycznych miejscach.
Kwestia ta rodzi też jednak wiele innych pytań. Dlaczego oczekujemy, że ktoś na drugim końcu świata zgodzi się dla nas pozować? Co będzie z tego miał?
I co, jeśli do danego miejsca turyści przyjeżdżają tylko po to, by zrobić zdjęcie? Dlaczego miejscowi mają godzić się na tłumy turystów odwiedzających ich targ, wieś czy miasteczko, nie dostając nic w zamian?
Przykładem takiego miejsca jest dolina rzeki Omo na południu Etiopii. Największą atrakcją są tu członkinie i członkowie różnych grup etnicznych. Dawniej rdzenni mieszkańcy tego obszaru – zgodnie z tradycją i przynależnością do określonej społeczności – nosili stroje ze skór, naszyjniki z koralików, malowali ciała lub wkładali w rozciętą dolną wargę gliniane krążki. Ich wygląd przyciągał przyjezdnych, głównie z Europy i Stanów. Był czymś egzotycznym, odmiennym od tego, co widzimy na co dzień.
Dziś już trudno orzec, czy ten etniczny strój zachował się ze względu na poszanowanie tradycji, czy zainteresowanie obcokrajowców. Turyści przyjeżdżali tu, żeby fotografować miejscowych, jeszcze przed pojawieniem się mediów społecznościowych. Nic dziwnego, że ci uznali, iż za pozowanie do tych zdjęć należy im się zapłata.
W 2010 roku, kiedy podróżowałam po Etiopii, stawka za fotografię wynosiła dwa birry, czyli w przeliczeniu – kilkanaście groszy. Dla przeciętnego Europejczyka tyle co nic.
Oczywiście doprowadziło to do sytuacji, w której nikt nikogo nie traktował jak człowieka. Miejscowi byli dla turystów ładnymi obrazkami, turyści dla miejscowych – zarobkiem. Jedyną formą interakcji stała się transakcja.
Rozumiałam tę sytuację i jej przyczyny. Nie zmieniało to faktu, że pobyt w dolinie Omo był dla mnie doświadczeniem przykrym, a realna korzyść z przekazywanych datków – prawdopodobnie niewielka. Popełniwszy kilka płatniczych grzechów, starałam się więc obmyślić inne sposoby współpracy z bohaterami, a także materialnego odwdzięczenia się za zrobienie zdjęcia.
Bo niezależnie od tego, w jak dobrej relacji jestem z miejscowymi – czy to w Ameryce Środkowej, czy w Etiopii – pewne rzeczy pozostają jasno określone i raczej niezmienne.
Ja przyjeżdżam z uprzywilejowanego, dostatniego świata. Oni żyją – czasem bardzo szczęśliwie – w świecie ograniczonych możliwości (w niektórych przypadkach określenie to jest rażącym eufemizmem). I czuję, że z naszego spotkania to ja wychodzę bardziej obdarowana. Możliwością fotografowania ich życia, poznawania ich kultury. Czasem też dachem nad głową, jedzeniem i opieką. Dlatego wierzę, że muszę zaoferować coś w zamian. Bywa, że jest to moja uwaga i wysłuchanie ich opowieści. Czasem podarunek z Polski lub wydrukowane zdjęcia, a kiedy indziej – solidne zakupy.
Inna sprawa, że stosunek do turystów i fotografii różni się w zależności od kraju czy regionu. W samym tylko Meksyku w poszczególnych stanach podejście miejscowych do aparatu bywa bardzo odmienne. Na północy półwyspu Jukatan mieszkańcy chętnie pozowali do zdjęć, nawet jeśli bez wyraźnego powodu zagadywałam ich na ulicy. W Oaxace często spotykałam się z prośbą o drobny zakup. Starszym paniom na jednym z targów marzyły się lody ze stoiska naprzeciwko – luksus, na który same by sobie nie pozwoliły, więc może turystka z Europy mogłaby spełnić ich zachciankę? Uznałam wówczas, że jest to zupełnie inna sytuacja niż oczekiwanie pieniędzy. Coś jak odpłacenie się zaproszeniem na kawę znajomemu, którego poprosiliśmy o przysługę.
Na targu w Gwatemali sprzedawczyni w przepięknej, tkanej bluzce zgodziła się na zdjęcia po długiej rozmowie i obietnicy, że przyniosę odbitki. Od razu zgłosiło się też kilka jej sąsiadek. Jedna przez drugą dopytywały, czy na pewno wrócę z wydrukami. Miałam wrażenie, że uczestniczę w budowaniu delikatnej sieci zaufania. Wiedziałam, że od tego, czy dotrzymam słowa, zależy, czy te panie zaufają kiedyś innemu turyście.
Odbitki mają ogromną przewagę nad innymi formami rekompensaty, zwłaszcza pieniędzmi. Gdy widzimy, że osoba poproszona o pozowanie się waha, możemy sami zaproponować ich wykonanie, nie ryzykując, że taka propozycja kogoś urazi. Dla wielu osób w trudniejszej sytuacji zdjęcia są rzadkim dobrem. Dla innych będą miłą pamiątką.
Fotografując majańskie fiesty w Chiapas i w Gwatemali, często spotykałam się z kolei z oczekiwaniem, że w jakiś sposób dorzucę się do takiej, bądź co bądź, składkowej imprezy.
Owszem, mogę robić zdjęcia, ale pod warunkiem, że kupię np. skrzynkę coli dla uczestników (cola w Meksyku jest tańsza niż woda, a w Chiapas stanowi element rytuałów; niestety, odbija się to na zdrowiu miejscowych), butelkę aguardiente, napoje dla dzieci. Raz musieliśmy wpłacić całkiem sporą sumę do budżetu karnawału. Szef przygotowującej go grupy pokazał nam rozpiskę, z której wynikało, że była to składka, którą uiścił każdy z uczestników. W zamian mogliśmy przez kilka dni nie tylko fotografować i zawracać panom głowę dziwnymi pytaniami. Byliśmy także częstowani bimbrem, lekko przefermentowanym sokiem z trzciny cukrowej, jedzeniem, a nawet papierosami.
Nie zawsze trzeba jednak czekać na propozycję. W Meksyku lub Gwatemali, gdy jadę do kogoś w odwiedziny, staram się kupić produkty, których w danej wsi raczej się nie dostanie.
A także odciążyć gospodarzy w kupowaniu przekąsek, jakimi będą pewnie chcieli mnie ugościć. Doskonale sprawdza się ciasto. Najlepiej zrobione własnoręcznie. Bananowe z cynamonem pomagało mi wkraść się w łaski moich bohaterek zarówno w Meksyku, jak i na Podlasiu. Reguła wzajemności jest ponoć jedną z zasad najsilniej zakorzenionych w naszych głowach. Przyswajamy ją już jako dzieci. Warto pamiętać o niej także w podróży. Zwłaszcza, że działa w obie strony.
Zdjęcie główne:
Kobieta z grupy etnicznej Mursi pozuje z parasolką. W 2010 r. przyjęte było, że za pozowanie z rekwizytem, takim jak parasolka lub strzelba, stawka była nieco wyższa. O wpływie turystyki na świat Mursich opowiada gorzki film dokumentalny “Z kamerą wśród ludzi” Ilji Kok i Willema Timmersa.