Igranie z przestrzenią. Rowerem przez Mazowsze, Mazury i Pomorze

Początek
przeczytasz w mniej niż 2 min.

Zmagaliśmy się z podjazdami, wchodziliśmy w łuki dróg, pędziliśmy w dół muskając zaledwie hamulce. Do celu dotarłem z obolałym tyłkiem, ale też poczuciem ciągłości czasu i przestrzeni

W połowie miesiąca wybrałem się z bratem i kuzynem na czterodniową wyprawę rowerową. Pojechaliśmy przez Mazowsze, Mazury na Pomorze. Z Warszawy do Gdańska, łącząc dwa miasta nitkami kreślonymi jednośladami, acz inną drogą niż podczas poprzedniej eskapady. Tym razem podążaliśmy Zieloną Siódemką, czyli nieformalną trasą wytyczoną przez pasjonatów kolarstwa. Idzie ona analogicznie do drogi krajowej numer siedem (obecnie już w większości S7).

Okazało się, że przez ten region Polski można podróżować niemal nieuczęszczanymi wiejskimi ulicami, tylko co kilkanaście minut widząc samochód i ciesząc się swobodnym obserwowaniem krajobrazu. Idylla skończyła się dopiero trzeciego dnia, w okolicach Ostródy. Musieliśmy jechać poboczem dość uczęszczanej drogi w towarzystwie rozpędzonych aut. Na szczęście, gdy dotarliśmy do Żuław, wszystko znów się uspokoiło.

Niemal każdego dnia robiliśmy ponad sto kilometrów, więc 430 km pokonaliśmy w cztery doby. Tak się jednak złożyło, że po dwóch dniach przystanku w Trójmieście, załadowałem rower do mojego auta, które akurat rezydowało nad morzem i wróciłem samochodową „siódemką” do Warszawy.

Ta podróż, bardzo podobną trasą do tej, jaką pokonywaliśmy chwilę wcześniej rowerami, okazała się dziwna.

Cały dystans, który nawlekaliśmy na koła rowerów czując każdy kilometr w nogach, został nagle skompresowany do gładkiej wstęgi dwupasmowej jezdni i czterech godzin w fotelu. W jakimś sensie, pędząc moją hondą, wymazałem całą naszą rowerową przygodę. Czułem się, jakbym przewijał czas do tyłu. Przemknąłem przez pół Polski tak szybko, że ledwo zdołałem dostrzec falujące z wiatrem kłosy pszenicy na polach.

Tymczasem na rowerach wsuwaliśmy się w te zmiany krajobrazu gładko i stopniowo. Powoli zostawialiśmy za sobą płaskie pola Mazowsza i poukrywane pośród nich fermy drobiu (Mazowsze jest centrum drobiarstwa przemysłowego i to niestety w tym najgorszym wydaniu, sprowadzającym ptaki do czystego produktu). Wjeżdżaliśmy w pofalowane łąki i pastwiska Mazur, mijając szpalery kwitnących lip i wierzby na horyzoncie. Na koniec dotarliśmy do żuławskiej depresji, by poczuć powiew słonego powietrza znad morza.

Zmagaliśmy się z podjazdami, wchodziliśmy w łuki dróg, czasem pędziliśmy w dół muskając zaledwie hamulce. Do celu dotarłem z obolałym tyłkiem, ale też poczuciem ciągłości czasu i przestrzeni.

Gdy byliśmy wtedy w okolicach Ostródy, kładką dla pieszych i rowerzystów przeskoczyliśmy nad „siódemką”. Wiedząc, że za parę dni będę nią przejeżdżał autem, pomyślałem, że zapamiętam ten mostek z żółtymi balustradami i znajdę go z pozycji kierowcy samochodu. Nic z tego. Pomimo wytężonej uwagi, umknął mi. Oczywiście musiałem pod nim przejechać, nie ma innego wyjścia, ale po prostu go przegapiłem. To co zajmowało wówczas minuty, teraz zmieniło się w sekundy.

Podróżowanie samochodem jest cudowne i naprawdę je uwielbiam. Wygląda jednak na to, że czasem dobrze jest bardziej zwolnić i zdać się na siłę własnych nóg. Z mojej trasy autem do Warszawy pamiętam bowiem dziś może z pięć obrazów. Z rowerowej: z pewnością dziesiątki.

Michał Głombiowski

Redaktor naczelny Travel Magazine. Dziennikarz, autor książek podróżniczych. Od ponad 20 lat w podróży, od dwóch dekad utrzymuje się z pisania.

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.