Życie nomadów w Mongolii
Fot. Aleksander Szojer
Właśnie wyciągamy ze skwierczącego oleju chlebki boortsog, kiedy w drzwiach chatki pojawiają się dwaj młodzieńcy proszący o pomoc przy wyciągnięciu ich auta z rzeki. Zziębniętych nocą spędzoną w unieruchomionym pojeździe, wpierw poimy i karmimy. Zabłoconym terenowym subaru jedziemy po zamarzniętych koleinach kilkaset metrów w głąb górskiej doliny. Przednie koła czarnego priusa przebiły topiący się kwietniowy lód i teraz obmywa je wartki strumień górskiego potoku. Mój gospodarz, Puujee, przywiązuje do tylnego zderzaka zatopionego pojazdu linę, która jednak pęka przy kolejnych próbach wyszarpania go z przerębli. Nieustępliwi Mongołowie nie poddają się jednak i przy jednej z kolejnych prób toyota wyskakuje z rzeki. Uradowani chłopcy mogą kontynuować podróż.
Każda wizyta w oddalonym o niespełna 50 kilometrów od Ułan Bator Parku Narodowego Terelj obfituje w wydarzenia które zaskakują. Ukazując przy tym mongolską kulturę, która zadziwia gościnnością i otwartością na przybyszów.
Podobnie jak właściciele unieruchomionego auta, nikt tutaj się nie zapowiada, ani nawet nie puka do drzwi.
Kiedy z Puujee odwiedzamy sąsiada, po prostu wchodzimy do jego jurty, a ściśle mówiąc do geru, gdyż nazwa „jurta” zarezerwowana jest dla tureckiej wersji namiotu. Bez ceregieli siadamy na jednym z trzech łóżek stanowiących jedyne umeblowanie pomieszczenia. Nie trwonimy czasu na przywitania przechodząc od razu do sprawy, z którą przyszliśmy. Po chwili pojawiają się inni przybysze, a każdy przynosi nowe tematy. W domostwie panuje atmosfera ogniskowej biesiady, a prywatność jest tu pojęciem obcym. Centrum geru stanowi żelazny piecyk, do której gospodarz dorzuca drewno na przemian z krowim łajnem zapewniając ulgę od chłodu. Przy piecu czekają w misce kawałki świeżo ubitego jagnięcia. Tuż obok zdezelowaną „resorówką” bawi się maluch, którego obdarowuję słodyczami. Równie nagle jak przyszliśmy, opuszczamy namiot. Bez pożegnania wskakujemy na konie, by kontynuować wędrówkę w stronę gór.
W czasie przejażdżki trzyletni syn Puujee dumnie wystawia głowę z głęboko czerwonego deelu – tradycyjnego nomadzkiego płaszcza. Jego ojciec czystym falsetem intonuje pieś o tęsknocie za matką, którą utracił zanim mógł ją poznać.
Mongolia to bowiem kraj pełen tragicznych historii, gdzie życie ludzkie jest równie płochliwe, jak płomienie paleniska targanego stepowym wiatrem.
Wśród strumieni i skał pniemy się po łagodnych zboczach niewysokich gór. Po godzinie docieramy do grani, skąd roztacza się widok na pasmo Terelj. Dolinę rzeczną, rozciągającą się niemal po horyzont, urozmaicają nieliczne jurty oraz pasące się na łagodnych zboczach konie i krowy.
Kierujemy się w stronę zagrody. Zachwycam się polnymi kwiatami, których w takiej rozmaitości nigdy jeszcze nie widziałem. Ich barwy zmieniają się każdego miesiąca. Wczesną wiosną dominują żółć i biel, które później uzupełniają czerwienie i pomarańcze. Sierpień jest czasem fioletów i błękitów współgrających z kolorem letniego nieba. Jesień zapowiadają brunatne kwiatostany zlewające się z kolorem opadających liści i grzybów, których nikt tu nie zbiera.
Przed domostwem trwa zażynanie jagnięcia, które stanie się naszą kolacją. Każdy członek rodziny odgrywa swoją rolę. Ojciec szybkim ruchem przecina brzuch zwierzęcia. Wsuwa do niego dłoń, którą przerywa rdzeń kręgowy zwierzęcia. Później sprawnie skóruje jagnię i oczyszcza wnętrzności. Nożem odcina udźce, łopatkę, kark, zaskakująco małe w porównaniu z ogromnym balonem żołądka. Pomaga mu nastoletni syn. W tym samym czasie, na kamieniu przy strumieniu, matka oczyszcza trzewia i żołądek, by mogły pomieścić jagnięce kaszanki.
Skrawkami wnętrzności bawią się dwa szczeniaki i Yrhiz – trzyletni berbeć.
Niedługo potem kawałki jagnięciny wraz z kośćmi trafiają do szybkowaru wyłożonego rzecznymi kamieniami, uprzednio rozgrzanymi w ogniu. Oddając równomiernie ciepło, pieką mięsiwo wraz z ziemniakami, cebulą, marchwią i rzepą doprawionymi solą i pieprzem. Po niespełna pół godzinie mistrz ceremonii otwiera pokrywę naczynia i po pomieszczeniu roznosi się zapach pieczystego. Puujee bierze kawałek mięsa i wgryza się weń z lubością. Tłusty sos spływa po jego dłoniach. Swoją porcję wcina z dłoni każdy biesiadnik, nie wyłączając trzylatka naśladującego zachwyt ojca. To czysta, niemal pierwotna radość z pałaszowania mięsiwa, której nigdy wcześniej nie doświadczyłem w takim stopniu, jak tutaj.
Na początku kwietnia, kiedy w powietrzu czuje się już wiosnę, po powrocie z konnej przejażdżki znajdujemy obok chaty cielaka uwięzionego w rzecznej przerębli.
Wymęczone walką zwierzę zupełnie się poddało i zdaje się czekać na swój koniec. Nie reaguje na próby wypychania za zad. Dopiero z pomocą sąsiada udaje nam się wyswobodzić je ciągnąc za rogi. Zrezygnowane wcześniej bydlę, jak gdyby nigdy nic, kontynuuje spacer przez zamarzniętą łąkę.
Innym razem trafiamy do gospodarstwa, w którym trwa czesanie kóz. Rozpłaszczone na ziemi i przywiązane linami zwierzęta beczą niemiłosiernie, kiedy rodzina wraz z najmłodszymi wyczesuje z ich futra włosie. Stanie się one później cenionym kaszmirem. Obok miedzi i węgla to główny towar eksportowy Mongolii i ważne źródło gotówki dla nomadów, ponoć stanowiących wciąż ponad jedną trzecią mongolskiego społeczeństwa. Ze względu na wartościowe włosie, kozy rzadziej trafiają do gara, dając pierwszeństwo krowom, owcom oraz koniom.
Podczas jednego z konnych trekkingów poznaję Kierę tworzącą vlogi z wędrówek mniej wydeptanymi szlakami. Zachęca mnie do wyprawy na północ, gdzie żyją hodowcy reniferów Tsaatan.
Wizja ta wygrywa z katalogową trasą przez landszafty Gobi. Tydzień później wraz z dwiema podróżniczkami z Europy siedzę więc w land cruiserze w drodze do tajgi.
Projektującą ubrania dla jednego z mediolańskich domów mody Sofię przyciągnęła tu chęć przygody, zaś Pascaline – francuską hodowczynię osłów – tęsknota za przestrzenią, której doświadczyła trzydzieści lat wcześniej.
Nie musimy długo czekać na pierwsze jaki, które uciekają przed pędzącym po wertepach land cruiserem. Włochate bestie o poważnej posturze i mimice maskotki pozują nam z oddalenia. Tuż przed zmierzchem docieramy nad jezioro, gdzie gospodarze niewielkiej osady witają nas serem aaruul i süütej caj. Suszony na słońcu nabiał z mleka klaczy, który nomadom ułatwia przetrwanie nieprzebaczających zim, smakuje jak skórka parmezanu czy pecorino. Atakuje kubki smakowe intensywnością trudną do docenienia przez nieprzyzwyczajonych. Mocne doznanie łagodzi mleczny czaj z odrobiną soli, którego czajnik bulgocze w każdym nomadzkim domostwie. Liście herbaty gotowane na mleku z wodą niosą wytchnienie podczas siarczystych mrozów, a latem, dzięki dodatkowi soli szybko zaspokajają pragnienie, niczym turecki ajran. Spoglądając na czerwone niebo zapowiadające deszcz, zasypiamy szybko, mimo twardości gerowych pryczy.
Nazajutrz pakujemy toboły śpiesząc się zanim pękną czarne chmury. Szczelnie przysłaniają wierzchołki spiczastych szczytów Khoridol Saridag, które jeszcze wczoraj urozmaicały linię horyzontu. Niepocieszeni nadchodzącym deszczem wyruszamy w drogę.
Niepozorne wałachy wykazują się niewyobrażalną siłą w mierzeniu się z bagniskami tajgi.
Ich kopyta sprawnie wynajdują kamienie, skały czy kępy traw, które pozwalają im odbić się i przeprawić na skrawki lądu. Z gracją przeskakują przez spienione rzeczne strumienie, nie bacząc na wagę naszych ciał i bagaży. Próbujemy wszelkich jeździeckich technik, zwierzęta pozostają jednak na nie zupełnie obojętne, w końcu oddajemy się więc na ich łaskę. Po czterech godzinach mozolnego marszu wśród bagien, skał i modrzewiów dostrzegamy w strugach deszczu dym unoszący się nad tipi. To cel naszej wyprawy. Na leśnej polanie z traw wychylają się poroża reniferów anonsujące osadę. Z ulgą ześlizgujemy się po przemoczonym futrze zwierzaków i wpadamy w objęcia spalonego słońcem staruszka. Jego namiot stanie się naszą przystanią na dwie noce.
Wnętrze tipi, czyli płacht brezentu rozpiętych na drewnianych palikach ustawionych niczym bierki, wita nas zapachem wysypanej na klepisko trawy oraz kawałkami baraniny rozwieszonej pod jego dachem.
W żelaznej kozie migoczą płomienie, przynoszące ulgę naszym zziębniętym ciałom.
Mimo, że jest sierpień, w nocy budzi nas mróz. W letargu opatulamy się śpiworami i kocami, choć i to nie starcza. Około piątej nad ranem odwiedza nas gospodarz, rozpalając ogień na poranną herbatę.
Z przewodniczką odwiedzamy jedną z rodzin, której gospodarze – śniadzi staruszkowie – opowiadają o życiu w rytmie pór roku, gdzie decyzja o przeniesieniu osady podejmowana bywa z dnia na dzień.
To dlatego nasza potrzeba planowania w Mongolii bywa testowana do granic możliwości.
Na stepach, pustyni i w tajdze wciąż żyje się zgodnie z cyklem dnia i nocy. Decyzje o wyruszeniu w drogę dyktuje stan pastwisk i warunki atmosferyczne, które mogą zmienić się z godziny na godzinę.
Do tipi wracamy już na reniferach, które właśnie sprowadzono do zagrody. Stąpają równo i bez chwiania na boki. Doskonale sprawdzają się do przewożenia dorobku plemiona przenoszącego się za nietkniętymi pastwiskami kilka razy w roku.
Późnym wieczorem podekscytowani podążamy za głuchym odgłosem bębna.
Wchodzimy do tipi. Opatulona w futra przyozdobione niezliczoną ilością wstążek szamanka stąpa wokół ogniska uderzając rytmicznie w skórzany tamburyn. Jej pomocnica dosypuje do ognia ziół, których aromat wypełnia niewielkie pomieszczenie. W tych oparach zapominamy o dręczących nas pytaniach, które chcieliśmy zadać.
Odpowiedzi na nie szukamy w tysiącach gwiazd, które spoglądają na nas z aksamitnego nieba. Mimo niewygód, a może właśnie dla nich, następnego dnia planujemy kolejną mongolską wyprawę. Tym razem być może do łowców orłów mieszkających w odległych górach Ałtaj. Kto raz doświadczy mongolskich przestworzy oraz niezwykłej serdeczności nomadów, nie będzie już potrafił o nich zapomnieć.
Mongolia. Informacje praktyczne:
Komu się spodoba: miłośnikom przyrody, bezkresnych przestrzeni, turystki konnej, którzy doświadczenia przedkładają nad wygodę.
Kiedy jechać: optymalnie w maju, czerwcu bądź we wrześniu (do połowy października), by uniknąć tłumów najeżdżających kraj w wakacje.
Dokąd jechać:
Większość turystów trafia na ten sam szlak objazdowy przez Gobi, Karakorum i okoliczne parki narodowe, czyniący z tej trasy turystyczny Disneyland. Lepiej wybrać się do miejsc mniej popularnych, takich jak tajga z hodowcami reniferów, Ałtaj z trekkingami konnymi oraz łowcami orłów. Wyjątkowym doświadczeniem będzie dłuższy pobyt u nomadów bądź w ośrodkach konnych takich, jak ten prowadzony przez wspomnianego Puujee.
Jak zorganizować wyjazd:
Ze względu na długie przejazdy i ubogą infrastrukturę turystyczną jedynie podróżnicy z dużym zapasem czasu pozwalają sobie na podróż samodzielną. Inni korzystają z lokalnych agencji, którym czasami udaje się zdobyć bilety na sporadyczne loty krajowe. Nierzadkim sposobem podróżowania jest kupno na miejscu motocykla bądź konia, które odsprzedaje się po podróży. W kraju, gdzie najbliższe miasto może być oddalone o setki kilometrów, wymaga to doświadczenia i rozwagi. W przeciwieństwie do Azji południowo-wschodniej w Mongolii lepiej planować z wyprzedzeniem. Zorganizowanych wypraw nie jest bowiem wiele i nie odbywają się regularnie.
Jak dotrzeć:
Loty międzynarodowe docierają wyłącznie do stolicy Ułan Bator. Stąd zabieramy się z grupą zorganizowaną bądź lokalnymi autokarami na własną rękę. Jeśli jesteśmy już w Azji, najtańsze połączenia znajdziemy z Chin, Korei Południowej oraz Japonii. Loty z Europy lepiej zarezerwować ze sporym wyprzedzeniem.
Budżet: Mongolia to nie jest miejsce, gdzie usługi dla turystów należą do tanich. Przy wyjazdach zorganizowanych trzeba liczyć się z kosztem od 100 USD do 300 USD za dzień, w zależności od komfortu oraz atrakcji (np. jazda konna, wielbłądem, itp.).
Mongolia. Tour-operatorzy:
– Saraa’s Guest House and Tourguide w Murun (kontakt przez FB). Budżetowe wyprawy w skromnych warunkach, w tym do tajgi (sprawdzone osobiście).
– UB Guesthouse. Hostel w Ułan Batorze, który organizuje niedrogie objazdówki do popularnych destynacji.
– Dream Adventure Mongolia. Nocleg w jurtach, spacery konne, a także nauka jazdy konnej z Puujee w dolinie Parku Terelj, zaledwie 1,5 godziny drogi od stolicy (sprawdzone osobiście).
– Offtravel.pl – polski operator oferujący m.in. rajdy konne w Mongolii (spotkani na trasie trekkingu, ale nie korzystałem z ich usług).