Gapienie się na ludzi ma długą tradycję. Ale nigdzie chyba nie jest kultywowane z takim oddaniem jak w Paryżu
Stoliki poustawiane są tak ciasno, jak tylko się da, a krzesła stoją za nimi w równej linii tworząc rząd, niczym w teatrze. Sceną jest chodnik i ulica. A może na odwrót? To taras i wnętrze kawiarni są sceną? Oszczędność miejsca to jedna sprawa. W takim ustawieniu w kawiarnianym ogródku zmieści się więcej stolików. Druga to paryska tradycja obserwacji.
W Paryżu kawiarnia to instytucja. By patrzeć rozmówcy w oczy, pokazać się lub popodglądać to, co się dzieje wokół chadza się do lokali na mieście.

Na miłość Francuzów do kawiarni mamy w literaturze tonę dowodów. Szturm na kawiarniane ogródki przed pierwszym, covidowym lockdownem, gdy pękały w szwach aż do ostatniej minuty przed ich zamknięciem na długie tygodnie – to kolejny dowód.
Niektórzy dopatrują się w tym zjawisku obsesyjnej potrzeby wychodzenia z mieszkań. Ma to być skutek ich niewielkich metraży. Paryż jest w pierwszej piątce najdroższych miast świata. Wielu Paryżan tłoczy się całymi rodzinami na 30, 40, czy 50 metrach. Ich salonem są często właśnie kawiarnie. To jednak byłoby zbyt proste wytłumaczenie. Powodów jest wiele i każdy z nich tkwi głęboko w paryskiej duszy.
Gapienie się na ludzi ma długą tradycję i nazwę: flânerie, a samego „szwendacza” i wnikliwego obserwatora (bądź jak kto woli uliczno-kawiarnianego podglądacza) nazywa się flâneur. Pierwszymi byli Honoré de Balzac i CharlesBaudelaire. To oni przelali swoje obserwacje na papier, tym samym nobilitując tą beztroską zdawałoby się czynność. Walter Benjamin pisał: „Dlaflâneura(…) ulica staje się mieszkaniem (…). Mury są dla niego pulpitem, o który opiera swój notes; kioski z gazetami służą mu za biblioteki, a kawiarniane tarasy to wykusze, z których po zakończeniu pracy spogląda na swój dobytek”.
A gdzie najłatwiej o bycie flâneurem, jak nie w kawiarni? Jest ich w Paryżu tyle, że życia nie starczy, by w każdej usiąść choćby na espresso (które, swoją drogą, Francuzi często wymawiają, oraz piszą „expresso”, przyprawiając zapewne Włochów o dreszcz oburzenia). Kawiarnię można więc wybierać kierując się tym, czy jej taras akurat znajduje się w słońcu. Lub śledzić lokalnych foodie, by dowiedzieć się, gdzie pojawił się nowy szef kuchni. Bądź po prostu zdecydować się na tę najbliższą, jak to Paryżanie robią najczęściej.
Albo zdać się na klasykę. I tu adresy są dwa: Café de Flore i Les Deux Margots, przy bulwarze Saint-Germain-des-Prés, tuż koło benedyktyńskiego opactwa o tej samej nazwie i kościoła Saint-Sulpice.
Mieszczą się tuż obok siebie, rozdzielone uliczką i błyszczącym od luksusu butikiem Louis Vuitton. Po drugiej stronie bulwaru mieści się trzecia ze „świętej kawiarnianej trójcy” – Brasserie Lipp.


Choć Café de Flore otworzyło podwoje w 1887 roku, kej legenda zaczęła się tworzyć, gdy przez jej drzwi przeszedł – w 1913 roku – Guillaume Apollinaire. Wśród dyskusji przy pastis, absyncie czy winie, wśród oparów dymu i szelestu gazet, narodziły się tu – wedle legendy – takie słowa (i ruchy) jak dadaizm i surrealizm.
W latach 30. przy stolikach królowali Albert Camus, Alberto Giacometti czy Pablo Picasso. Później Ernest Hemingway czy Truman Capote. Stałymi bywalcami zostali Jean-Paul Sartre’em i Simone de Beauvoir, stołujący się w kawiarniach każdego dnia i to dwa razy. Można było być pewnym, że się ich tu spotka i to bez umawiania. W latach 60. przy stolikach zrobiło się modniej. Bywała Brigitte Bardot. Zaglądał Yves Saint Laurent, który miał niedaleko ze swojego butiku przy Rive Gauche, czyli lewym brzegu Sekwany. Dziś również można tu spotkać kogoś znanego. Jednak większość stolików zajmują ci, którzy skuszeni legendą Café de Flore przyszli pooddychać jej atmosferą.
Bohema krążyła pomiędzy kawiarniami. Les Deux Margots powstała mniej więcej w tym samym czasie co sąsiadka. Wcześniej mieścił się tu sklep z orientalnymi produktami i do dziś elementem jej wystroju są dwie chińskie figurki.
Lista bywalców jest podobna: niezdrowe napoje sączyli tu Paul Verlaine’a, Arthur Rimbaud oraz, oczywiście, Charles Baudelaire. A w latach 20. przesiadywali surrealiści z André Bretonem na czele. Bywał Pablo Picasso, Fernand Léger. Po II wojnie światowej zadomowili się egzystencjaliści, oraz stołowali – podobnie jak w sąsiadce – Jean-Paul Sartre i Simone de Beauvoir. Zachowały się nawet ich zdjęcia przy suto zastawionym – talerzami, filiżankami i kieliszkami – stole.
Czytając biografie kolorowych ptaków z Paryża przełomu XIX i XX wieku, trudno nie odnieść wrażenia, że pół życia spędzali w kawiarniach.
Dla klepiących biedę artystów były one odskocznią od zatęchłych i pioruńsko zimnych mieszkań czy pracowni (o ile przyjemniej wydać ostatnie pieniądze na wino niż na drewno do pieca!). Miejscem, w którym zyskiwali poklask i toczyli inspirujące dyskusje lub budujące ego monologi.

Picasso w kawiarni poznał Dorę Maar. Man Ray swoją najsłynniejszą modelkę, której nagie plecy (z dorysowanymi otworami rezonansowymi w kształcę litery „f”) utrwalił na ikonicznym zdjęciu „Skrzypce Ingres’a” z 1924 r. A wszystko, jak opisuje Małgorzata Czyńska w książce „Kobiety z obrazów. Nowe historie” zaczęło się od braku kapelusza. Bo Paryż nie był wtedy aż tak liberalny, jakby nam się mogło wydawać. Bywał wręcz pruderyjny.
„Na przykład w większości kawiarń, nawet na Montparnassie, kobiety obsługiwano tylko wtedy, kiedy były w towarzystwie mężczyzn. Obowiązywało też nakrycie głowy. No chyba, że było się Amerykanką” – pisze Czyńska.
Kiki uwielbiała kapelusze, ale „akurat tamtego zimowego dnia 1921 roku weszła do kawiarni z gołą głową. Nie po to nosiła modną krótką fryzurę ze starannie przylizaną lśniącą grzywką, żeby ją wiecznie zasłaniać kapeluszem. Awantura miedzy nią a kelnerem zwróciła uwagę wszystkich gości kawiarni Vavin. W tym rosyjskiej malarki Marii Wasiljewej i jej towarzysza, krępego Amerykanina o ciemnych oczach. Nie mógł oderwać oczu od Kiki, zobaczył w niej uosobienie nowoczesnej kobiety. Marija przywołała Kiki do stolika i przedstawiła jej Mana Raya” – opisuje w rozdziale poświęconym Kiki. I tym sposobem, nie po raz pierwszy, w paryskiej kawiarni zaczęła się romantyczna historia, która szybko stała się historią sztuki.
Długa tradycja flâneura usprawiedliwia naszą ciekawość i podglądactwo. W końcu – można sobie łatwo wytłumaczyć – że kontynuujemy zwyczaje Charlesa Baudelaira.

Wystarczy usiąść w kącie kawiarni i mieć oczy dookoła głowy. To wersja oldscholowa i jakże przyjemna. Albo… wziąć do ręki telefon. Bo przecież dziś wszyscy staliśmy się po trosze flâneurami (choć bez elementu szwendactwa i nawet bez wychodzenia z domu). Bo cóż innego robimy, jak nie podglądamy życie innych, scrollując intagrama czy facebooka?
Hastag #cafedeflore ma ponad 78 tys. zdjęć. Na nich pięknie ubrane panie z całego świata pozujące z kawą na tarasie albo odbijające się w lustrach w stylu art deco. Są też eleganckie kompozycje z croissanów i pain au chocolat artystycznie ułożone na okrągłych stolikach z kawą i mlecznikami z logo kawiarni. Klasycznym ujęciem jest też „złapanie” postaci przechodzącej przez pasy, z widokiem na neon Café de Flore oraz charakterystyczną fasadę, z której spływa imponująca kaskada kwiatów.
Instagramowa oryginalność ma, jak widać, wpisaną w siebie nienasyconą powtarzalność. Les Deux Magots na instagramie cieszy się mniejszą popularnością, ale też miewa chyba po prostu mniej klikającą klientelę. Za to wciąż przyznaje, ufundowaną w 1933 roku, nagrodę literacką Prix des Deux Magots.