Chociaż łosie są symbolem Kanady, wcale nie tak łatwo je spotkać
Wyprzedzam hiszpańskich wędrowców i przyspieszam kroku, żeby oddalić się od ich głośnych rozmów. Sandały ślizgają się po mokrych korzeniach drzew górskiej ścieżki. Nagle zza brązowawych gałęzi wyłania się potężny zwierz, który na mój widok ucieka w zarośla. Łapię za telefon i udaje mi się uchwycić kolejne trzy okazy, które przecinają szlak. Czyżby w końcu udało mi się zobaczyć legendarne, kanadyjskie łosie?
Kanada? Premier w tęczowych skarpetkach, syrop klonowy… Kiedy podróżuję przez świat służbowo, często ląduję w miejscach, o których niewiele wiem. Z lotu do Chicago sprzed paru lat pamiętam widok zmrożonego lądu poprzecinanego pasmami górskimi i fiordami. Jak mogą mieszkać tu ludzie – pomyślałem? Kanada, mimo, że intrygowała, plasowała się nisko na liście miejsc, które chciałem odwiedzić. Internetowe landszafty za bardzo przypominały rodzime krajobrazy. A jednak w końcu tu trafiłem.
Łosie wszędzie
Już na miejscu uświadamiam sobie, że poza syropem klonowym, ikoną tego kraju jest łoś. Wyziera z każdego sklepu z pamiątkami, ozdabia t-shirty, swetry i majtki, a tubylcom, na myśl o polowaniu na niego, czerwienieją z podniecenia policzki. Mnie też dopada łosiowe szaleństwo i obiecuję sobie, że zobaczę półtonowego olbrzyma na żywo. Jak zawsze pragnę też poznać lokalną kuchnię, z nadzieją na dania ludności rdzennej, choć sam nie do końca wiem, co by to miało być.
Kanadyjską przygodę, a właściwe quebecką, gdyż ląduję we francuskojęzycznym regionie kraju, rozpoczynam od największego miasta – Montrealu. Pierwsze kroki kierują do restauracji, wybieram „La binerie Mont Royal” nieopodal wzgórza Mont Royal, od którego wywodzi się też nazwa miasta.
Syrop klonowy i…
Przystojny młody kelner pyta po angielsku, zabarwiając zdania francuskim akcentem, w jakim języku życzę sobie menu. Choć Montreal dba o francuską spuściznę, dzięki masowemu napływowi imigrantów i zagranicznych studentów porozumienie po angielsku nie stwarza problemów. Wybieram zestaw klasycznych dań regionalnych, co oznacza potrawy francuskie, gdyż, jak się później przekonam, o dania ludności rdzennej w Kanadzie wyjątkowo trudno.
Za sugestią kelnera na rozgrzewkę w chłodny i deszczowy dzień zamawiam szklaneczkę whisky z syropem klonowym i jagodowym sokiem Sortilège – esencja kanadyjskich smaków – która okazała się największą atrakcją posiłku. Wkrótce na barowej ladzie pojawia się talerz z tartą tourtières, mielonymi klopsikami w sosie cynamonowym oraz fasolowa potrawka z boczkiem. Dania nieskomplikowane, ubogo przyprawione, ale za to treściwe, przenoszą wprost do wiejskiej kuchni francuskich kolonizatorów. Tę prostotę podkreśla nazwa deseru – pouding chômeur, co można przetłumaczyć jako “danie bezrobotnego”. Przepis na to piaskowe ciasto zapiekane z gęstym syropem klonowym, jako jedyny z całego obiadowego zestawu zabieram do domu.
…kanapka z wołowiną
W poszukiwaniu typowych potraw regionu tego samego popołudnia trafiam do Schwartz’s Deli. W jadłodajni – ikonie miasta – biorę kanapkę z wędzoną szynką wieprzową. Cienko skrojone plastry mocno wędzonej wędliny, doprawione musztardą i podane na opiekanym pieczywie, stają się moim ulubionym kanadyjskim daniem. Wieprzowa szynka z żydowskiej jadłodajni – witamy w Kanadzie.
Później kręcę się bez większego celu po ulicach metropolii, aż dochodzę do Starego Portu (Vieux Port), reprezentacyjnej części starówki rozciągającej się na rzeką Świętego Wawrzyńca. To właśnie tutaj, do skromnie dziś wyglądającego nabrzeża, spławiano z północy futra przewożone dalej przez Atlantyk do żądnych borsuczych nakryć głowy europejskich elegantek, budując przy tym prosperity kraju. Mariaż z Europą widać zresztą w tutejszej architekturze, przypominającej zabudowę Paryża czy Londynu. Barwny tłum i hipsterzy na deskorolkach uświadamiają mi, że to jedno z bardziej wielokulturowych miast Kanady, która sama w sobie jest przecież kulturowym tyglem. W przeciwieństwie do równie barwnego Nowego Jorku, tu odczuwa się atmosferę beztroski, bliższą Paryżowi niż amerykańskim metropoliom.
Miasto Québec. Francja w pigułce
Zanim dotrę na północ prowincji wypożyczonym samochodem (choć można też pociągiem), wybieram się do stolicy Quebeku – która dla odróżnienia od nazwy regionu funkcjonuje jako Ville de Québec (Miasto Québec). Po trzech godzinach mało interesującej drogi docieram do miejscowości z najbardziej bodaj rozpoznawalnym hotelem na świecie. Zamek Frontenac, widziany o zachodzie słońca z parku wokół miejskiej cytadeli, prezentuje się znakomicie. Jeszcze bardziej zadziwia panorama rzeki Św. Wawrzyńca z rozciągającymi się na przeciwległym brzegu górami Lauretańskimi (czyli Wawrzyńca) – przestrzeń, o której w Europie możemy jedynie pomarzyć.
Kamienna zabudowa Quebecu, przenosi wprost do Lyonu czy Saint-Malo. Nawet uśmiechy i mimika twarzy mieszkańców są francuskie. Rzecz jasna takież są też karty restauracyjne, tyle że w porównaniu z Montrealem obfitują one w dania bardziej wyrafinowane i wyjątkowo smaczne. W „Le Lapin Sauté” przez kolejne dwa wieczory zamawiam dania z królikiem, które godnie oddają cześć ujętemu w nazwie przybytku „smażonemu królikowi”. Cassoulet, czyli fasolowa potrawka z króliczym udkiem i wyborną kiełbasą z kaczki wraz z lampką orzeźwiającego białego lokalnego wina rozanielają do rytmu obcasów stukających na kamiennych uliczkach starego miasta.
Stęskniony przyrody, następnego dnia jadę do nieodległego parku narodowego Jacques-Cartier. Zatłoczona droga męczy, ale rozciągające się przede mną zielone wzniesienia Gór Lauretańskich rozpalają wyobraźnię. Te niezbyt okazałe dziś góry (najwyższe wzniesienie 1166 m – Mount Raoul Blanchard) należą do najstarszych na Ziemi i stanowią północną granicę występowania lasów liściastych. Świerkowe połacie upstrzone emblematycznymi dla Kanady klonami i brzozami, jesienią dają wyjątkowo barwny spektakl. W ciemnych zaroślach schronienie znajdują rysie, jelenie wirginijskie i rzecz jasna, łosie, na których zobaczeniu zależy mi najbardziej.
Kraj kanaty
Zakładam trekkingowe buty i wyruszam w ich poszukiwaniu. Pomocna strażniczka parku wysyła mnie na jedenastokilometrowy „Szlak Wilków” (Les Loups). Górskie wędrówki w Kanadzie wymagają wzmożonej uwagi. Tabliczki wskazujące kierunek znajduję zaledwie w kilku miejscach. Po drodze jest sporo rozwidleń, na których podążam po prostu za innymi wędrowcami. Po dwóch godzinach docieram do punktu widokowego na dolinę rzeki Jacques-Cartier, noszącej nazwisko francuskiego podróżnika, któremu jego ojczyzna zawdzięcza zawłaszczenie kulturowe tej części kraju, a Kanada zaś swoją nazwę. Używane przez tubylców słowo „kanata”, oznaczające w rzeczywistości wioskę, Jacques-Cartier użył do określenia eksplorowanych terenów, określając je jako “kraj kanaty”. W ten słowo oznaczające irokeskie osady stało się nazwą drugiego pod względem wielkości kraju świata.
W drodze powrotnej ścieżkę przebiega mi niewielkie stado jeleni. Majestatyczne, piękne. A może to łosie? Pstrykam zdjęcie, które rozwiewa nadzieje – to nie łosie. Zrelaksowany spacerem, choć odrobinę rozczarowany, wracam na kolację do mojej ulubionej restauracji w mieście. Nazajutrz czeka mnie wyprawa na północ.
Mosty z dachem
Tuż za Montrealem rozpoczynają się lasy z rozrzuconymi osadami, których centralnym punktem są przydrożne sklepy spożywcze, określane jako „déppaneur”. Coraz częściej pojawiają się też znaki ostrzegające przed łosiami, skuterami śnieżnymi oraz przenoszonymi przez jezdnie łodziami. Choć z drogi tego nie widać, wjeżdżam w krainę jezior, których w Quebec naliczono ponad pół miliona. Oczka wodne, mniejsze i całkiem duże, są tutaj niemal wszędzie, dając Kanadzie palmę pierwszeństwa w światowych zasobach wody pitnej. Jeśli kiedyś u nas wody zabraknie, niewykluczone, że będziemy ją importować właśnie stąd.
W przydrożnym Grand-Remous zauważam znak informujący o krytym moście. Zbaczam bez zastanowienia. Zatrzymuję się na dzikim parkingu nad rzeką, której brzegi spina drewniany olbrzym w kolorze bordo. Zadaszenie mostów chroniło ich nawierzchnię przed ulewami, oblodzeniem i przede wszystkim zwałami śniegu. Dziś z ponad 1200 historycznych budowli, Quebec szczyci się osiemdziesięcioma dwiema, z których wiele, nieużywanych niszczeje. Przez drewnianą kratownicę mostu wpatruję się w wir pędzącej do Ottawy rzeki Gatineau.
Świat jezior
Za Grand-Remous znak informuje, że najbliższa stacja benzynowa czeka mnie za 140km, Wjeżdżam na teren rezerwatu przyrody La Vérendrye. Skrywające się do tej pory jeziora, pojawiają się teraz niemal za każdym zakrętem. Niewielkie oczka otoczone nieprzyjaznym skalnym brzegiem, wodne rynny ciągnące się przez kilkaset metrów, aż w końcu potężne niczym Śniardwy, które przecina w poprzek transkanadyjska 117-ka. Krajobraz staje się posępny. Poczucie odosobnienia potęguje niewielki ruch na drodze.
Wypatruję miejsca postojowego w pobliżu wody. Jest, w końcu! Drewniana ścieżka prowadzi wzdłuż strumyków i niewielkich wodospadów. Za zakrętem natrafiam na tablicę wskazującą „Ścieżkę łosia”, której nie mogę zignorować. W trekkingowych sandałach ześlizguję się po skałach, tonę w wodnych zaroślach, a potem wspinam się w nadziei zobaczenia niepisanego symbolu kraju. Ni stąd ni zowąd dróżka urywa się pod wiszącą skałą, a jej nazwa pozostaje niezrealizowaną obietnicą.
Zmęczony, późnym wieczorem docieram do celu – miejscowości, której nazwy nawet Kanadyjczycy często nie potrafią wypowiedzieć: Rouyn-Noranda. Stolica wydobycia miedzi – wieści tablica na wjeździe. Górnicza osada rozwinęła się w przyzwoite miasto z teatrem, kinem i lotniskiem oferującym regularne połączenia do Montrealu. To jedna z tych miejscowości, które przesuwają „koniec świata” kawałek dalej. Idealne miejsce do odnalezienia łosia i potraw rdzennych mieszkańców, myślę.
Kanadyjski trekking
W hotelowym folderze odnajduję informację o trasach trekkingowych. Wytyczone wśród wzgórz, pozwalają na spacery o różnej intensywności i długości. Na mapie odnajduję też kolejny park narodowy, zaledwie trzy kwadranse drogi od miasta. Obiecuje widoki, wilki, bobry i rzecz oczywista, łosie.
Rozpoczynam od Mont Chaudron – wulkanicznego wzniesienia na północ od miasta. Ścieżka oznakowana czerwonymi wstążkami obwiązanymi wokół drzew prowadzi na płaskowyż wznoszący się nad krajobrazem lasów i jezior. Gdzieś na skraju horyzontu wyrastają inne wzgórza, ale istotą tego tereny jest niczym niezmącona przestrzeń. Próbuję dzikich borówek, które znajduję pod nogami. Jagodowa intensywność i słodycz, której nie doświadczyłem nigdy wcześniej.
Kolejna trasa czeka na mnie niespełna dwadzieścia minut drogi od hotelu. Prosta mapka wskazuje na pętle spacerowe różnej długości, które łączą się, pozwalając przedłużać wędrówkę według sił i uznania. Ukoronowaniem jednej z nich jest panorama rozciągająca się ze wzgórza, która należy do tych, za którym się tęskni bez końca. Także tutaj po raz pierwszy zauważam brzozy o śnieżnobiałej, niespotykanej u nas korze. Odpada z konarów drzew płatami ścieląc poszycie białym dywanem.
Jesień w lasach
W słoneczne popołudnie trafiam w końcu do oficjalnego parku narodowego. Droga do Aiguebelle wiedzie przez wioski z drewnianymi domami i stodołami o dwuspadowych dachach. Po opuszczeniu przedmieść jestem na niej sam. Zatrzymuję się na moście, zdejmuję sandały i chłonąc ciepło surowych drewnianych belek, wpatruję się w toń rzeki.
Po opłaceniu wstępu do parku zabieram mapę i udaję się do wiszącego mostu spinającego brzegi jeziora La Haie. Zgodnie z informacją udzieloną mi na recepcji kładka jest nieczynna. Jestem tu jednak sam, przechodzę więc przez niewielką barierkę, by móc się cieszyć widokiem na rzeczny wąwóz.
Wracam w to miejsce jeszcze kilkakrotnie, by wejść na wieżę pożarniczą i podziwiać jesienne barwy drzew. W świetle zachodzącego słońca czerwone liście klonów i żółte brzóz urządzają najznamienitszy spektakl. Wracam tu też nocą, by wpatrywać się w tarczę księżyca w pełni, a kilka miesięcy później brnąć w głębokim śniegu w poszukiwaniu bobrów.
Szpital dla zwierząt
Czas mija, a łosi ani widu, ani słychu. W lokalnych jadłodajniach tubylczego jedzenia również brak. Dominują steki i kurczak – kulinarna specjalność Quebeku. Niemal co wieczór przychodzę na bardzo przyzwoity drobiowy rosół, a od czasu do czasu na „poutine”. Na to sztandarowe danie regionu składają się frytki polane pieczeniowym sosem i obsypane paskami sera przypominającego niewędzony oscypek.
Zawiedzionego łosiową porażką, lokalni współpracownicy wysyłają mnie do schroniska poturbowanych dzikich zwierząt Pageau. Niechętnie decyduję się na ten desperacki krok. Schronisko przypomina piesze safari, w którym odratowane zwierzęta żyją w naturalnym środowisku, w leśnych mokradłach. W ciągu jednego popołudnia oferuje mi przegląd większości fauny regionu: puchacze, orły, sokoły, szopy, białe wilki, niedźwiedzie, jelenie, rysie, jeżozwierze, bobry, wydry i łosie. W większości kaleki, choć niektóre szykują się do wyjścia na wolność.
Kolejne weekendy zaprowadzą mnie jeszcze poza granice Quebeku. Będę mieć okazję przespacerować się o świcie wzdłuż wodospadów Niagara (warto) oraz posmakować win i owoców rajskiej doliny tego regionu, spałaszuję montrealską kanapkę z szynką w hali targowej w Toronto (piękna i pełna lokalnych smaków), wraz ze znajomą ze studiów zachwycę się homarem w stołecznej Ottawie.
Najbardziej w sercu pozostanie mi jednak wspomnienie przyrody i bezkresnej przestrzeni, której w niewielu miejscach doświadczyłem w takim stopniu, jak w Kanadzie. A także typowej dla mieszkańców Quebeku jowialności i życzliwości, które przypomniały mi najlepsze chwile przeżyte we Francji.
Informacje praktyczne
Kiedy jechać i na jak długo:
Wybierając porę roku, sugerujmy się klimatem Polski, która leży w podobnej strefie klimatycznej. We wrześniu przez dwa-trzy tygodnie kanadyjskie lasy mienią się tysiącem kolorów. Kanadyjskie odległości uczą pokory, dlatego też, jeśli nie mamy w zapasie miesiąca czy dwóch, lepiej skupić się na wybranym regionie kraju i zamiast przemierzać ogromne odległości, zanurzyć się w jej oszałamiającej przyrodzie.
Koszty:
Kanada należy do krajów drogich (porównywalna ze Szwajcarią), gdzie opcje taniego podróżowania są ograniczone. Dotarcie do wielu parków narodowych wymaga dysponowania samochodem.
Nocowanie:
Kraj zdominowany jest przez sieci hotelowe oferujące noclegi różnych kategorii, ale rzadko tanie. Alternatywą są noclegi u osób prywatnych, wyszukiwane za pomocą popularnych platform internetowych oraz kempingi. W sezonie wakacyjnym ceny hoteli rosną dramatycznie, a kempingi w parkach narodowych należy rezerwować ze sporym wyprzedzeniem. Legalność obozowania na dziko zależy od prowincji, a w Quebeku jest ono możliwe tylko w wyznaczonych miejscach, co warto wcześniej sprawdzić. Nocując na dziko, należy się zabezpieczyć na okoliczność odwiedzin niedźwiedzi.
Języki:
W całej Kanadzie, w tym w większości miejsc Quebeku, porozumiemy się po angielsku, choć w tym ostatnim znajomość francuskiego zostanie doceniona.
Restauracje:
Krajobraz restauracyjny zdominowały sieci proponujące dania z różnych stron świata. W popularnym St-Hubert zjemy niezłe rosoły i inne dania z kurczakiem w roli głównej.
Montreal:
La Binerie Mont-Royal – warte uwagi miejsce do spróbowania historycznych dań francuskich.
Schwartz’s Deli – emblematyczne i wyjątkowo smaczne kanapki z wędzoną szynką.
Miasto Quebec:
Le Lapin Sauté – pyszne dania francuskie z widokiem na miejski deptak (w sezonie i w weekendy rezerwujemy z wyprzedzeniem).
Cochon Dingue – popularnych jadłodajnie z kanadyjskim wydaniem francuskich klasyków. Rezerwujemy wcześniej.