Idę w górę calle de Lavapiés, a wokół unosi się zapach przypraw garam masala. Słyszę dźwięki afrobeatu i oglądam szyldy chińskich sklepów spożywczych
Tutaj wszyscy mówią na mnie Papi – poznajemy się w sklepie odzieżowym. Kolorowe tkaniny ze wzorami z zachodniej Afryki przyciągają wzrok, a miejsce wyróżnia się nawet na tle tak kolorowej barrio (dzielnicy) jak Lavapiés.
Papi, właściciel sklepu, przyjechał do Hiszpanii z Senegalu sześć lat temu.
– Tutaj chodzi o “community”. Nikt na nikogo nie patrzy z góry, no chyba że policja. Ale ja się nie boję, bo wiem, że gdybym miał jakiekolwiek problemy, to moi ludzie staną za mną. Na Lavapiés nikt nie pyta o twoją przeszłość. Skoro jesteś tutaj, to jesteś jednym z nas. Tworzymy społeczność ponadnarodową.
Taka opinia dominuje wśród mieszkańców dzielnicy, ale równie często słyszę, że jest w tym sporo przesady. I że podziały wśród mieszkańców są widoczne na każdym kroku.
– Mam problem z nazywaniem tej dzielnicy multikulturową. Sprzedaje się ją w ten sposób w mediach. Turystom mówi się, że jest taka „cool”, artystyczna, modna. Ale przecież tutaj mieszkają ludzie, którzy nie mają papierów i są przez to nękani przez policję, mają różne problemy – komentuje Gosia, Polka od kilku lat mieszkająca w dzielnicy.
Dzielnica Lavapiés leży niemal w samym centrum Madrytu. Od lat jest przestrzenią imigrantów, głównie z Senegalu, Bangladeszu, Maroka czy krajów Ameryki Łacińskiej.
Pozornie wszyscy oni tworzą jedność, w rzeczywistości podziały narodowe i etniczne są wyraźnie widoczne na ulicach, jak w każdym miejscu na świecie.
W 2018 roku w dzielnicy wybuchły gwałtowne protesty po śmierci Mame Mbaye, ulicznego sprzedawcy, którego pamięć czczą dziś murale Pod koniec XX wieku do Lavapiés zaczęli ściągać migranci szukający tu lepszych warunków do życia Unikalna atmosfera doprowadziła do tego, że teren, niegdyś marginalizowany i uznawany za niebezpieczny, stał się modny Niskie ceny lokali i kosztów utrzymania, przyciągnęły do Lavapiés artystów. Od tamtego czasu wiele się już jednak zmieniło Na przestrzeni zaledwie kilku ulic znajdziemy kuchnię bengalską, marokańską czy argentyńską. I oczywiście hiszpańską
Zdarza się jednak, że dzielnica solidarnie staje ramię w ramię w obronie innych.
W 2018 roku wybuchły gwałtowne protesty po śmierci Mame Mbaye, ulicznego sprzedawcy czyli mantero – od manta, koca, na którym rozkłada się towar. Podczas ucieczki przed policją, Mbaye dostał ataku serca i zmarł. Ulica oskarżyła funkcjonariuszy, że nie dopuścili do niego na czas ratowników medycznych. To okazało się punktem zapalnym, który wyzwolił wściekłość kotłującą się w migrantach. Od lat uważają, że policja legitymuje jedynie ciemnoskórych mieszkańców dzielnicy, a sytuacja zmusza ich do podejmowania nielegalnej pracy, by przetrwać. To rasizm strukturalny, o którym często mówi się w kontekście dzielnic imigranckich w Hiszpanii.
Obrazy z protestów w 2018 roku przypominają te, które widzieliśmy w USA po śmierci George’a Floyda. Płonące kosze na śmieci, wybite szyby, tłumy na ulicach.
– Wyszliśmy wtedy wszyscy, choć z czasem zaczęliśmy się bać, bo policja biła na oślep. Sklepikarze nam pomagali: otwierali drzwi i pozwalali się chować. Dlaczego wzięłam w tym udział? Nie wyobrażałam sobie zostać w domu, gdy to wszystko się działo – mówi Joanna (imię zmienione), jedna z mieszkanek Lavapiés, która też przyjechała do dzielnicy kilka lat temu – Wtedy poczułam, że naprawdę jesteśmy razem.
Choć nadal nie brakuje komentarzy, że wieczorem lepiej się tu nie zapuszczać, to Lavapiés jest dziś jedną z głównych atrakcji miasta. I nic dziwnego. Na przestrzeni zaledwie kilku ulic i placów znajdziemy kuchnię bengalską, marokańską czy argentyńską. Usłyszymy język arabski, wolof i chiński, kupimy ubrania i biżuterię niemal z całego świata.
Mieszkańców innych części Madrytu przyciągają tu również ceny: za obiad zapłacimy często o połowę mniej niż w bogatszych dzielnicach. A zanim wybuchła pandemia, w każdy weeken na ulicach Lavapiés d imprezy pod gołym niebem trwały do białego rana.
To miejsce ma długą tradycję robotniczą, sięgającą średniowiecza. Dzielnica, wtedy stanowiąca jeszcze obrzeża Madrytu, przyciągała tych, którzy szukali lepszego życia – głównie mieszkańców Andaluzji. Zajmowali się m.in. produkcją mięsa i budownictwem.
W latach 80. XX wieku do Lavapiés zaczęli ściągać migranci skuszeni atrakcyjnymi cenami mieszkań porobotniczych blisko centrum miasta. Z czasem te same ceny, ale także rodząca się różnorodność i unikalność, zaczęły przyciągać artystów. Skupili się oni głównie wokół Tabakalery – dawnej fabryki tytoniu, która stała się przestrzenią, gdzie organizowano warsztaty, koncerty i tworzono dzieła sztuki. Mury Lavapiés pokryły się muralami i hasłami antykapitalistycznymi, antyrasistowskimi i feministycznymi, a dookoła rozlokowały się kolektywy i spółdzielnie sąsiedzkie.
I tak, w dużej części, Lavapiés wygląda do dziś. Ale jest też druga strona medalu: na coraz większej atrakcyjności dzielnicy stracili ci, którzy ją stworzyli.
Unikalna atmosfera doprowadziła do tego, że teren, niegdyś marginalizowany i uznawany za niebezpieczny, stał się modny. W efekcie ceny najmu mieszkań i lokali poszły w górę, zmuszając wielu lokatorów do wyprowadzenia się dalej na południe, do dzielnic takich jak Vallecas czy Villaverde. I choć nie wszyscy mieszkańcy dzielnicy są negatywnie nastawieni do napływu turystów – właściciele restauracji i sklepów zyskali na tym finansowo i otworzyli kolejne biznesy – to wiele osób ubolewa, że to już nie to samo miejsce, co kiedyś.
Wraz z tymi, którzy tworzyli to miejsce, a teraz muszą je opuścić, odchodzi też dawne Lavapiés.