madryt - dzielnica Lavapies - Hiszpania

Jak z szemranej dzielnicy, Lavapiés zamieniło się w atrakcję Madrytu

Początek
przeczytasz w mniej niż 4 min.

Idę w górę calle de Lavapiés, a wokół unosi się zapach przypraw garam masala. Słyszę dźwięki afrobeatu i oglądam szyldy chińskich sklepów spożywczych

Tutaj wszyscy mówią na mnie Papi – poznajemy się w sklepie odzieżowym. Kolorowe tkaniny ze wzorami z zachodniej Afryki przyciągają wzrok, a miejsce wyróżnia się nawet na tle tak kolorowej barrio (dzielnicy) jak Lavapiés.

Papi, właściciel sklepu, przyjechał do Hiszpanii z Senegalu sześć lat temu.

Tutaj chodzi o “community”. Nikt na nikogo nie patrzy z góry, no chyba że policja. Ale ja się nie boję, bo wiem, że gdybym miał jakiekolwiek problemy, to moi ludzie staną za mną. Na Lavapiés nikt nie pyta o twoją przeszłość. Skoro jesteś tutaj, to jesteś jednym z nas. Tworzymy społeczność ponadnarodową.

Taka opinia dominuje wśród mieszkańców dzielnicy, ale równie często słyszę, że jest w tym sporo przesady. I że podziały wśród mieszkańców są widoczne na każdym kroku.

Mam problem z nazywaniem tej dzielnicy multikulturową. Sprzedaje się ją w ten sposób w mediach. Turystom mówi się, że jest taka „cool”, artystyczna, modna. Ale przecież tutaj mieszkają ludzie, którzy nie mają papierów i są przez to nękani przez policję, mają różne problemy – komentuje Gosia, Polka od kilku lat mieszkająca w dzielnicy.

Dzielnica Lavapiés leży niemal w samym centrum Madrytu. Od lat jest przestrzenią imigrantów, głównie z Senegalu, Bangladeszu, Maroka czy krajów Ameryki Łacińskiej.

Pozornie wszyscy oni tworzą jedność, w rzeczywistości podziały narodowe i etniczne są wyraźnie widoczne na ulicach, jak w każdym miejscu na świecie.

Zdarza się jednak, że dzielnica solidarnie staje ramię w ramię w obronie innych.

W 2018 roku wybuchły gwałtowne protesty po śmierci Mame Mbaye, ulicznego sprzedawcy czyli mantero – od manta, koca, na którym rozkłada się towar. Podczas ucieczki przed policją, Mbaye dostał ataku serca i zmarł. Ulica oskarżyła funkcjonariuszy, że nie dopuścili do niego na czas ratowników medycznych. To okazało się punktem zapalnym, który wyzwolił wściekłość kotłującą się w migrantach. Od lat uważają, że policja legitymuje jedynie ciemnoskórych mieszkańców dzielnicy, a sytuacja zmusza ich do podejmowania nielegalnej pracy, by przetrwać. To rasizm strukturalny, o którym często mówi się w kontekście dzielnic imigranckich w Hiszpanii.

Obrazy z protestów w 2018 roku przypominają te, które widzieliśmy w USA po śmierci George’a Floyda. Płonące kosze na śmieci, wybite szyby, tłumy na ulicach.

Wyszliśmy wtedy wszyscy, choć z czasem zaczęliśmy się bać, bo policja biła na oślep. Sklepikarze nam pomagali: otwierali drzwi i pozwalali się chować. Dlaczego wzięłam w tym udział? Nie wyobrażałam sobie zostać w domu, gdy to wszystko się działo – mówi Joanna (imię zmienione), jedna z mieszkanek Lavapiés, która też przyjechała do dzielnicy kilka lat temu – Wtedy poczułam, że naprawdę jesteśmy razem.

Choć nadal nie brakuje komentarzy, że wieczorem lepiej się tu nie zapuszczać, to Lavapiés jest dziś jedną z głównych atrakcji miasta. I nic dziwnego. Na przestrzeni zaledwie kilku ulic i placów znajdziemy kuchnię bengalską, marokańską czy argentyńską. Usłyszymy język arabski, wolof i chiński, kupimy ubrania i biżuterię niemal z całego świata.

Mieszkańców innych części Madrytu przyciągają tu również ceny: za obiad zapłacimy często o połowę mniej niż w bogatszych dzielnicach. A zanim wybuchła pandemia, w każdy weeken na ulicach Lavapiés d imprezy pod gołym niebem trwały do białego rana.

To miejsce ma długą tradycję robotniczą, sięgającą średniowiecza. Dzielnica, wtedy stanowiąca jeszcze obrzeża Madrytu, przyciągała tych, którzy szukali lepszego życia – głównie mieszkańców Andaluzji. Zajmowali się m.in. produkcją mięsa i budownictwem.

W latach 80. XX wieku do Lavapiés zaczęli ściągać migranci skuszeni atrakcyjnymi cenami mieszkań porobotniczych blisko centrum miasta. Z czasem te same ceny, ale także rodząca się różnorodność i unikalność, zaczęły przyciągać artystów. Skupili się oni głównie wokół Tabakalery – dawnej fabryki tytoniu, która stała się przestrzenią, gdzie organizowano warsztaty, koncerty i tworzono dzieła sztuki. Mury Lavapiés pokryły się muralami i hasłami antykapitalistycznymi, antyrasistowskimi i feministycznymi, a dookoła rozlokowały się kolektywy i spółdzielnie sąsiedzkie.

I tak, w dużej części, Lavapiés wygląda do dziś. Ale jest też druga strona medalu: na coraz większej atrakcyjności dzielnicy stracili ci, którzy ją stworzyli.

Unikalna atmosfera doprowadziła do tego, że teren, niegdyś marginalizowany i uznawany za niebezpieczny, stał się modny. W efekcie ceny najmu mieszkań i lokali poszły w górę, zmuszając wielu lokatorów do wyprowadzenia się dalej na południe, do dzielnic takich jak Vallecas czy Villaverde. I choć nie wszyscy mieszkańcy dzielnicy są negatywnie nastawieni do napływu turystów – właściciele restauracji i sklepów zyskali na tym finansowo i otworzyli kolejne biznesy – to wiele osób ubolewa, że to już nie to samo miejsce, co kiedyś.

Wraz z tymi, którzy tworzyli to miejsce, a teraz muszą je opuścić, odchodzi też dawne Lavapiés.

Anna Mikulska

Z wykształcenia antropolożka kultury. Współpracuje z krakowską „Gazetą Wyborczą”, publikowała m.in. na łamach Krytyki Politycznej, magazynu Holistic News, magazynu Kontakt, magazynu Pismo. Pisze o migracjach, prawach człowieka, globalnej polityce i odpowiedzialnej turystyce.

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.