Nigdy do końca nie zrozumiem Włochów

Sjesta wydaje się być całkiem sensowna. Dzielenie czasu pracy na kilka parogodzinnych odcinków to na pewno świetny pomysł. Przez cztery godziny łatwiej niż przez osiem ukrywać przed szefem, że skrolujesz Instagram. Później idziesz coś przekąsić, ucinasz sobie drzemkę i zaczynasz od nowa. Mimo to godziny obowiązania sjesty we Włoszech – a więc także czas otwarcia sklepów i restauracji – pozostają dla mnie zagadką.

Wyskoczyliśmy na kilka dni do Apulii. To dalekie południe, obcas włoskiego buta, prawdziwe mezzogiorno. Właścicielka mieszkania, w którym się zatrzymaliśmy, wręczając nam klucze zaznaczyła, że od godziny czternastej do siedemnastej całe Monopoli – cudowne miasto nad brzegiem morza – nie działa. Wszyscy wtedy śpią, niezależne od tego czy jest lato, czy zima.

Jej rady na niewiele się jednak zdały. Spacerując po mieście, natrafiliśmy na kilka butików, których asortymentowi chcieliśmy się przyjrzeć. Była sobota, sklepy zamknięte, więc zaplanowaliśmy powrót do nich po weekendzie. Podczas niedzielnej przechadzki okazało się jednak, że wszystkie są czynne – i to przez cały dzień. Wyszliśmy z butiku z pięknymi spodniami w kolorze beżu. Zanim doszliśmy do domu, zdążyliśmy w rozmowie przerzucić cały asortyment sklepiku i przypomnieć sobie ładny szal, który może warto by było jeszcze obejrzeć. Nie chcieliśmy już jednak się cofać, odłożyliśmy to więc na następny dzień.

W poniedziałek butik był jednak zamknięty na cztery spusty. Przed sjestą, w jej trakcie i wieczorem też. Najwyraźniej pracująca niedziela wykluczała pracujący poniedziałek.

We wtorek wyjeżdżaliśmy, więc poszliśmy do sklepiku koło jedenastej rano. Nieczynny. Trzy godziny później, gdy przechodziliśmy obok z walizkami w drodze na parking, okazało się, że nagle się otworzył. Nie wiem, co było dalej, ale w środę pewnie znów był zamknięty.

Radzę Wam więc, żebyście w południowych Włoszech godziny otwarcia sklepów, restauracji czy banków traktowali tylko jako pewnego rodzaju propozycję. Nawet jeżeli zaznaczono je na drzwiach – to nadal tylko sugestia. Podobnie zresztą, jak przepisy ruchu drogowego. Jest ich strasznie dużo, lepiej więc, naśladując Włochów, zapamiętać tylko jeden – pierwszeństwo ma zawsze ten, kto jedzie większym samochodem (dlaczego wypożyczyliśmy fiata 500?)

Na miejsce niedzielnego obiadu upatrzyliśmy sobie swojską knajpkę z papierowymi obrusami na stołach. Pamiętając, że Włosi jedzą wieczorami, odłożyliśmy posiłek na końcówkę dnia.

Gdy wygłodniali dotarliśmy na miejsce, okazało się, że lokal jest już zamknięty. W niedzielę najwyraźniej jada się tu jednak w ciągu dnia.

Na drzwiach wisiała kartka, że otworzą dopiero w środę. Nie ma to jak dwa dni urlopu na początek tygodnia.

W poniedziałek zjedliśmy lunch w innej miejscowości. Gdy wróciliśmy do Monopoli, okazało się, że nasza upatrzona knajpka działa, jak gdyby nigdy nic. Przed wejściem stał nawet grubawy jegomość z wąsem i zachęcająco się uśmiechał. Drzwi były szeroko otwarte, więc nie mogłem dostrzec, czy kartka o środzie wciąż na nich wisi. Wewnątrz było tłoczno i zachęcająco, ale byliśmy już po obiedzie.

W ostatni wieczór natknęliśmy się na restaurację o nazwie Gazzetta. Jakiś facet palił przed nią papierosa. Spytaliśmy go, czy będzie dziś otwarte i o której? – Proszę przyjść o siódmej wieczorem – powiedział. – Czy zrobić dla was rezerwację? – A potrzebujemy? – Oczywiście. Poprosiliśmy. Stolik dla trzech osób.

O dziewiętnastej byliśmy już głodni, więc stawiliśmy się co do minuty. Po drodze gratulowaliśmy sobie dokonania rezerwacji, która pozwoli nam wbić się w tłum głodnych Włochów wypełniających lokal. Gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że sala jest absolutnie pusta. Odmówiłem jedzenia kolacji jedynie w towarzystwie kelnera i smętnych stolików, więc przez następną godzinę krążyliśmy po mieście, licząc na to, że w tym czasie ktoś przyjdzie do Gazzetta. Godzinę później dalej nikogo nie było. Poddaliśmy się więc i weszliśmy.

Zamiast tamtego gościa od papierosa przywitał nas jakiś inny. Jego pierwsze pytanie dotyczyło naszej rezerwacji. Zapewniliśmy, że ją mamy. Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, który z wszystkich wolnych stolików nam przydzielić. W końcu dał nam ten najbliżej wejścia, co miało zapewne pomóc zwabić innych klientów.

We Włoszech kolacja w pustym lokalu oznacza, że wszyscy kelnerzy będą z nudów krążyć wokół Waszego stolika.

W Gazzetta było ich z pięciu, a co jakiś czas w kuchni wychodził jeszcze kucharz. W trackie tego pochodu wpadali co jakiś czas w odrętwienie i zatrzymywali się nagle, wpatrując się w nas niewidzącym wzrokiem. Czułem się jak obiekt naukowych obserwacji – być może w tym kraju nigdy nie widziano jeszcze kogoś jedzącego kolację o dwudziestej.

Gdy dwie godziny później dobijaliśmy do końca posiłku, pojawiła się wreszcie para gości z dzieckiem. Zanim ich wpuszczono, wypytano, czy mają rezerwację. Twierdzili, że mają, zostali więc poprowadzeni w głąb lokalu i wycałowani w policzki jak dobrzy znajomi. Przyszli z niemowlęciem, więc kelnerzy stracili nami zainteresowanie i pochyleni nisko nad śpiącym dzieckiem wypuszczali z siebie długie zdania z dużą ilością samogłosek.

Kusiło mnie, by wrócić tu jutro bez robienia rezerwacji i sprawdzić, co się stanie, gdy oznajmimy to kelnerowi przy wejściu do absolutnie pustego lokalu. To był jednak nasz ostatni wieczór, więc musicie to zrobić za mnie. Pamiętajcie tylko, że jeżeli we Włoszech ktoś proponuje Wam godzinę dziewiętnastą jako porę kolacji, jest to tylko niezbyt zobowiązująca propozycja.

Glombiowski

Michał Głombiowski

Redaktor naczelny Travel Magazine. Dziennikarz, autor książek podróżniczych. Od ponad 20 lat w podróży, od dwóch dekad utrzymuje się z pisania.

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

To też ciekawe