Czeskie Morawy są wprost stworzone pod wyprawy rowerem
fot. Julia Zabrodzka
Zaczynamy w Brzecławiu, dokąd można bez problemu dojechać z Polski pociągiem (o ile uda się kupić te nieliczne bilety na przejazd z rowerem). Pierwszego dnia leje. Rozpaczliwie szukamy noclegu, który przyjmie nas z całym sprzętem i z psem. Nie jest łatwo, ale w końcu udaje się coś znaleźć.
Brzecław jest bezpretensjonalnym miastem, ale pozbawionym większych atrakcji. Z braku lepszych pomysłów przez pół dnia snujemy się w deszczu od jednej gospody do kolejnej, faszerując się lokalnymi specjałami: smażonym serem, kalafiorem w panierce i hermelinem w oleju (serem przypominający camembert) – jedynymi na dobrą sprawę bezmięsnymi daniami, jakie można znaleźć w klasycznych czeskich knajpach. W końcu trafiamy do bezimiennej winiarni, przed którą siedzą starsi panowie. Na tablicy przed wejściem nabazgrane jest menu, w którym widnieje burčak – bardzo młode wino czy raczej lekko sfermentowany winny moszcz. Trunek można dostać tylko na Morawach, w Niemczech, Austrii i Słowenii, wyłącznie późnym latem i wczesną jesienią. Jest koniec sierpnia, sezon dopiero się zaczyna. A lokal okazuje się idealny na pierwszą w życiu degustację tego lekkiego, słodkawego trunku.
Morawskie zamczyska
Następnego dnia wychodzi słońce. Przed nami jedna z największych atrakcji Moraw, czyli Lednicko-valtický areál – rozległy park z dwoma potężnymi zamkami, w Valticach i Lednicach, oraz innymi architektonicznymi cudami, takimi jak świątynia Apolla, świątynia Diany w formie łuku triumfalnego, kolumnada na wzgórzu czy minaret. Całe założenie powstało na ziemiach należących niegdyś do książęcego rodu Liechtensteinów.
Zamek w Valticach ma średniowieczny rodowód, ale był wielokrotnie przebudowywany, ostatni raz w stylu barokowym. Imponujący budynek ma w sobie coś szlachetnego. Większe wrażenie robi jednak pałac w Lednicach, który na przestrzeni dziejów też podlegał wielu przekształceniom. Ostatecznie nadano mu styl neogotycki. Jasnożółta fasada w odcieniu kogla-mogla aż kapie od zdobień. Są tu wieżyczki z mikroblankami, ostrołukowe okna, rzygacze w kształcie psów i iglice niczym nakapane z mokrego piasku. Po lednickim parku nie można niestety jeździć rowerem, więc odpuszczamy sobie wycieczkę do minaretu wyznaczającego oś widokową. Zachwycamy się jednak zabytkową szklarnią, mauretańską kawiarenką i potężnymi, przeglądającymi się w stawach drzewami.
Morawy? Najlepiej rowerem!
Rowerem bez problemu można zwiedzać za to inne części areału i tak dojeżdżamy do świątyni Trzech Gracji. Z zaskoczeniem odkrywamy, że w towarzystwie Ateny, Afrodyty i Artemidy można napić się doskonałego lokalnego wina oraz zjeść pyszne lody. Wino, burčak i inne trunki będą nam towarzyszyć przez całą podróż po Morawach, pojawiając się czasem w najmniej oczekiwanych miejscach i godzinach. Ze świątyni Trzech Gracji przenosimy się do Apolla, a następnie na rozległe pole namiotowe. A tam ze świata antycznej Grecji trafiamy wprost do Ameryki – w kempingowym barze odbywa się koncert lokalnego zespołu bluesowego. Czeska publiczność szaleje.
Z kempingu do Mikulova mamy najkrótszą drogą 16 kilometrów. Omijamy jednak to miasteczko, które wielu Polaków traktuje jako dogodny przystanek w drodze do Austrii lub Włoch. Mikulov ma urok, ale przyciąga sporo turystów, a my wolimy na razie zanurzyć się w lokalne, morawskie klimaty.
Morawy dla wędkarzy
Ruszamy na północny zachód, nad zalew Věstonická nádrž. Zbiornik powstał na rzece Dyi i cieszy się powodzeniem wśród wędkarzy. Kiedy po równych, betonowych płytach, na których rower wpada w dziwne wibracje, objeżdżamy jego brzegi, mijamy kobiety i mężczyzn z wędkami.
Czescy rybacy to odrębne zjawisko kulturowe. Podziwiamy ich ekwipunek, na który poza wędką i krzesełkiem składają się zestawy przynęt, trzymadeł do wędek, namiotów, półnamiotów, specjalistycznych siedzisk i przyrządów, których nie umiem nawet nazwać. Wygląda na to, że dzięki sprzętowi ryby łowią się same, a wędkarze muszą znaleźć sobie jakieś inne zajęcie. Może dlatego zestaw dopełnia czasem beczka z piwem. Pod gustowną plastikową palemką spotykamy wstawioną radośnie ekipę. Młody podchmielony wędkarz pokazuje nam zdjęcia schwytanych „big fish” w telefonie. To jednak nie koniec. Nocujemy na dziko, pod piękną wierzbą, a rano podchodzi do nas inny młody mężczyzna z butelką rumu. Po długich negocjacjach udaje nam się ograniczyć poranną dawkę. Wychylamy po kieliszku i jeszcze po jednym na drugą nóżkę (koło?). O siódmej rano.
Na czeskim kempingu
Zupełnie inny klimat odnajdujemy w Novym Přerovie, tuż przy granicy z Austrią. Może bliskość poukładanego sąsiada zobowiązuje? Trafiamy na fantastycznie zorganizowany kemping na podwórzu zabytkowego gospodarstwa. Jáňův dvůr szybko ląduje na czele naszej listy najbardziej klimatycznych miejsc noclegowych. Osiemnastowieczna zabudowa jest odnowiona, na miejscu działa restauracja serwująca dania z lokalnych produktów, jest taż kilka ładnych pokoi. My wybieramy podwórze i sad na tyłach, gdzie namioty rozbijają rodziny z dziećmi. Jest w tym miejscu coś z atmosfery lat dziewięćdziesiątych, z dziećmi szalejącymi we własnym towarzystwie i kompletnie wyluzowanymi rodzicami. Tu nikt nie proponuje nam rumu – ani rano, ani o żadnej innej porze. Czeskie rodziny, choć bardzo kulturalne, na kempingu raczej nie lubią się spoufalać.
Wiejska impreza
W Jáňův dvůrze zostajemy kilka dni – chodzimy na spacery wzdłuż szpaleru dorodnych śliw i urządzamy jednodniowe wycieczki. Drogi, niegdyś używane tylko przez wojsko patrolujące granicę, zamieniono na ścieżki dla rowerów. Spotykamy na nich nie tylko czeskich miłośników jednośladów, ale też mnóstwo zajęcy. Spłoszone, czmychają na ciągnące się po horyzont pola. Wypatrujemy ich między dojrzałymi słonecznikami i rzędami winorośli. Odwiedzamy Mikulov, który wcześniej ominęliśmy. Wybieramy się za austriacką granicę, by przekonać się, że za symboliczną linią rozciąga się inny, nieco bezludny świat. W końcu też trafiamy na krojové hody – typową dla regionu imprezę ludową.
Krojové lub krojované hody organizowane są w wielu morawskich miejscowościach. To festyn z muzyką na żywo, na który miejscowi przychodzą ubrani w przepiękne lokalne stroje, inne w każdej wsi. My trafiamy do pobliskiej Jevišovki, maleńkiej miejscowości zamieszkałej przez potomków Chorwatów. Impreza ma jednak typowy morawski przebieg, choć w przeciwieństwie do wielu innych gromadzi niemal wyłącznie starszych ludzi. Niektórzy mają zawieszone na szyjach, robione szydełkiem trzymadełka na kieliszki – patent bardzo popularny na Morawach. Orkiestra przygrywa, ludzie tańczą. Największy przebój imprezy ma nieskomplikowany rytm, melodię wpadająca w ucho, a jego refren będzie nam towarzyszył jeszcze w drodze do domu: „W brzecłaaawskiej hospooodzie, przy muuuzyyyce”. To symboliczna pętla naszej wyprawy. Po dziesięciu dniach włóczęgi wracamy do Brzecławia z przekonaniem, że nie ma lepszego miejsca na koniec lata niż Morawy.