“Nagle, z dnia na dzień, obcokrajowcy zaczęli być postrzegani jako źródło zarazy” – mówi Maja Sontag, która od ponad czterech lat przemierzała samotnie świat na motocyklu. Aż nadeszła pandemia
I pomyśleć, że całą pandemię przewidział ci astrolog, ale mu nie uwierzyłaś…
Maja Sontag: W lutym po raz pierwszy w życiu byłam w Indiach u astrologa, który wróżył i wróżył, ale po jakimś czasie przestałam go słuchać, bo stwierdziłam, że opowiada głupoty. Przecież wszystko miałam zaplanowane.
Najpierw podróż na motocyklu przez Pakistan i Karakorum. Potem miałam wrócić do Kirgistanu po motor, który zostawiłam pod dobrą opieką i przejechać trasę aż do Władywostoku, gdzie planowałam zakończyć – w planach pięcioletnią – podróż. Tymczasem wróżbita przepowiadał mi wszystko na opak, wieszcząc ten dziwny, pandemiczny rok. Teraz staram się wydobyć z odmętów pamięci, co tam jeszcze mi wywróżył. I śmieję się z tego, że zamiast słuchać uważnie, „wiedziałam” lepiej.
Trudno było napisać na Instagramie „świat chwilowo się popsuł i pochorował, trzeba wrócić do siebie i czekać”, obwieszczając tym samym koniec czteroletniej podróży?
Najpierw miałam nadzieję, że to chwilowe, że uda mi się jakoś przeczekać. Nie mogłam uwierzyć, że podróżowanie tak nagle przestało być po prostu możliwe. Każdy w pandemii ma jakiś swój dramat – od tych, co prowadzą agroturystykę w Białce Tatrzańskiej przez dostawców jedzenia, po tych, którzy boleśnie się przekonali, że podróżować na takich zasadach jak do tej pory, już się nie da. Owszem, można dziś polecieć na Zanzibar czy do Turcji, ale obarczone jest to wieloma restrykcjami. A w moim podróżowaniu chodziło o celebrację wolności. Jechałam przed siebie przekraczając kolejne granice, zatrzymywałam się u ludzi, rozmawiając, spotykając się. To niestety prędko nie wróci.
Pandemia złapała cię u wrót Pakistanu, do którego wybierałaś się z Indii, ze świeżutką wizą w paszporcie…
Dwa miesiące ją załatwiałam. Kosztowało mnie to masę wysiłku, pieniędzy i ekwilibrystyki. By zdobyć tę wizę, trzeba przejść przez istną mękę, więc gdy w końcu trzymałam ją w ręku, nie było łatwo odpuścić. Szczególnie, że już miałam nagrany motocykl, którym przejadę Karakorum. Dziś myślę, że to szczęście w nieszczęściu, że nie zdążyłam wyjechać z Delhi, bo im dalej od większego miasta, tym bardziej robiło się nieciekawie.
Pamiętasz moment, gdy poczułaś, że coś jest nie tak? Nie mówiąc o chwili, gdy ktoś po raz pierwszy zawołał za tobą „hello corona”.
W Indiach byłam sześć razy, znam je dość dobrze, studiowałam tam, świetnie się w nich czuję i, myślę, nieźle rozumiem. A tu nagle, z dnia na dzień, zaczęły pojawiać się antagonizmy względem obcokrajowców, którzy byli postrzegani jako źródło zarazy. To nie do końca prawda, bo pacjent zero w Indiach to Hindus wracający z Wuhanu i pracownicy z Dubaju. Mimo to, momentalnie, ci uśmiechnięci Hindusi obrócili się do „obcych” plecami. Nagle okazało się, że podróżuję pociągiem w pustym przedziale, albo że w knajpie nikt wokół mnie nie siada, co w Indiach, gdzie przecież zawsze jest tłok, się nie zdarza.
Było coraz gorzej – odmówiono mi przedłużenia rezerwacji pokoju w hotelu, a potem nie mogłam nigdzie znaleźć noclegu. Nie obsłużono mnie w restauracji, byłam niemile widziana w sklepach. Uratowali mnie starzy znajomi, którzy ze strachem wynajęli mi pokój na dachu, bez dostępu do żadnych wygód. I jeden mądry sklepikarz – Sikh, który wychodził przed sklep i krzyczał do mnie na ten mój dach, że przyszła dostawa jogurtów. Wiedział, że jestem w Indiach od dwóch miesięcy, więc jeżeli mam koronawirusa, to takiego samego jak wszyscy wokół. Jednak przeraziło mnie, że nagle ziścił się świat z piekła rodem, że nagle ci życzliwi i serdeczni ludzie obracają się przeciwko tobie, dosłownie z dnia na dzień. Są nieprzyjemni, nie życzą sobie twojego towarzystwa i krzyczą: wracaj do siebie!

Wierzysz, że to się odwróci i znów „będzie jak dawniej”?
Ciekawa jestem, kiedy podróżowanie jakiemu oddawałam się dotychczas znów będzie możliwe. Obawiam się, że jeszcze długo gość w dom będzie znaczył korona w dom, że nie będzie takiej otwartości jak wcześniej. Mam nadzieję, że się mylę i oczywiście czekam na powrót świata sprzed pandemii. W większych miastach może nastąpi to szybciej, w mniejszych, pełnych przesądów i niedoinformowania, pewnie potrwa to dłużej.
Dość szybko zrozumiałam, że pchanie się motorem w Karakorum może być po prostu niebezpieczne. I to nie ze względu na zakręty i przepaści, ale strach przed wirusem. Jeżeli mam problem, żeby znaleźć pokój w Delhi, to co dopiero będzie się działo przy Karakorum Highway. Nie chciałam się znaleźć w świecie, gdzie rzucano by we mnie kamieniami czy przepędzano widłami, bylebym tylko się nie zatrzymała. Zresztą daleko nie trzeba szukać. Przypomnijmy sobie jak u nas potraktowano lekarzy czy pielęgniarki. Przebijano im opony w samochodzie lub wypisywano pogróżki na drzwiach. Panika i strach spowodowały, że wylazło z nas zło i to niezależnie od szerokości geograficznej. Pandemia dużo powiedziała o nas jako o ludziach.
Uratował cię słynny-niesłynny lot do domu?
Zadziwiające, że nagle, z każdego najbardziej odległego zakątka świata podróżować można było tylko do domu. Nigdzie dalej cię nie wpuszczali. Gdy w końcu dotarłam do Polski, przez dwa, trzy miesiące siedziałam jak na szpilkach, że może uda mi się skorzystać z sezonu, z lata, przecież motor tylko na mnie czeka. A potem coraz bardziej oswajałam się z myślą, że jednak nie i powoli zaczęłam się urządzać w nowej rzeczywistości.
Plany powiesiłaś na kołku i czekają na lepsze czasy?
Plany, które z dnia na dzień legły w gruzach, nauczyłam się w ciągu mojej podróży przekuwać w radość z nowych rzeczy. Do Polski planowałam wrócić dopiero za rok, gdy skończy mi się kasa. Zamiast tego wyremontowałam za nią mieszkanie, by się do niego wprowadzić po ponad czterech latach nomadzkiego życia. Okazało się, że po całym tym czasie w drodze ogromnie cieszy mnie siedzenie w domu. To, że mam swój kibel, swoje łóżko, patelnię, szafę ciuchów. Wszystkie wygody, o których zapomniałam będąc w drodze, mając tylko motocykl, namiot i trzy sprane t-shirty.
Przez cztery lata moją codziennością była wielka niewiadoma – nie wiedziałam, gdzie będę spała, co robiła. Po prostu jechałam i zatrzymywałam się tam, gdzie działo się coś ciekawego lub gdzie spotkałam serdeczną osobę. Ale gdy wróciłam, poczułam jak bardzo mi brakowało tej przewidywalności i kotwicy. Szaleńcza jazda przed siebie, mijanie stref klimatycznych czy wysokościowych jest pasjonujące, ale nie służy ciału. Głowie też trudno za takim rytmem nadążyć. Okazało się, że potrzebuję swojego kąta, jakiejś ramy, więc cieszę się, że teraz to mam. Mój kręgosłup też jest mi wdzięczny za wygodne łóżko. Daję więc sobie czas na zatrzymanie i przetrawienie tego, co mi się w drodze przytrafiło.
Kto by pomyślał, prawda?
Od lat żyję tak, że kilka lat pracuję, zbieram pieniądze, by potem móc przez jakiś czas podróżować. Doszłam do wniosku, że choć tym razem to nie ja zdecydowałam, zamiast bić się ze światem po prostu trochę popracuję, odłożę i kiedyś znów wyjadę. Nie ma co się szarpać. Na razie mam wrażenie, że w tej pandemii całkiem nieźle się urządziłam. Delektuję się tym.
A skąd ci się w ogóle wziął ten motocykl?
Na początku najważniejsze dla mnie było po prostu wyjechać i jechać. Podróż zaczęłam w 2016 roku od autostopu w Japonii. Potem popłynęłam promem przez Koreę do Władywostoku, a konkretnie do republiki Tuwy, słynącej z szamanizmu.
Dopiero w Mongolii po raz pierwszy wypożyczyłam motocykl i odkryłam, że chcę podróżować właśnie w ten sposób. Po mongolskim Ałtaju jeździłam do pierwszego śniegu. Na zimę wróciłam do Indii, kupiłam pierwszy motor, zjeździłam nim północ kraju i Bangladesz. Potem jeszcze przez dwa miesiące na motorze kolegi wałęsałam się po bezdrożach Korei Południowej. A później, z Andrzejem Stasiukiem, którego poznałam w Mongolii, przez miesiąc wracałam do Polski, co było przygodą samą w sobie. Tu znów kupiłam motocykl, który na lawecie dojechał do Maroka, a że marzyła mi się Sahara i cudem udało mi się dostać wizę do Algierii, to kręciłam się przez pół roku po pustyni. Gdy ktoś mnie pytał dokąd jadę to odpowiadałam, że na wschód. I tam właśnie – mniej więcej – jechałam delektując się drogą.
Stałaś się częścią motocyklowej braci?
Nigdy nie myślałam o sobie jako o motocyklistce. Wybrałam motor jako środek transportu, ale nigdy nie przywiązywałam wagi do maszyny samej w sobie. Do jej marki, silnika, a już tym bardziej tych wszystkich ciuchów i motorowych gadżetów. Nie mam superoddychających motomajtek, jeździłam w jeansach, adidasach i rękawiczkach kupionych od baby sprzedającej mleko. Na ścigaczu z łysymi oponami przejechałam indyjskie Himalaje, choć niektórzy łapali się za głowę. Szpan i gadżety nie są mi potrzebne. Ważne, że mogę jechać przed siebie i tyle.
Tym większe było moje zdziwienie, gdy odkryłam jak mocno motocykliści trzymają się razem. Że dają sobie ogromne wsparcie i co więcej, śledzą swoje dokonania w mediach społecznościowych. A że dziś wszyscy od Maroka po Bangladesz spięci są smartfonami i facebookami, to wieść, że gdzieś tam na motorze jedzie sobie przez świat dziewczyna z Polski, zaczęła żyć własnym życiem.
W Turcji zapytałam się na forum motocyklowym o wizę do Iranu, bo miałam z nią problem i następnego dnia miałam w telefonie 250 wiadomości. Oczywiście część z nich była w stylu „hey pretty girl, come to my house”. Większość to były jednak poważne zaproszenia do zatrzymania się po drodze w domach serdecznych ludzi. Pisały też do mnie lokalne kluby motocyklowe – że na przykład pomogą serwisować motor, albo tłumacz z tureckiego na angielski z ofertą pomocy. Cały dzień odpisywałam i nanosiłam na mapę miejsca, w których jestem mile widziana i w ten sposób przez dwa miesiące przejechałam Turcję będąc przekazywana dosłownie z jednych gościnnych rąk w drugie.

A jak trafiłaś na bangladeski gang „motocyklówek”?
Wpisałam w Google „motorbike Dhaka” i wyskoczył mi Bangladesh Womens Riders Club. W muzułmańskim, konserwatywnym Bangladeszu dziewczyny na motorach nie mają łatwo. Nie mogłam więc się powstrzymać, by się z nimi nie spotkać. Na początku chciałam tylko poprosić o pomoc w wypożyczeniu motoru. Skończyło się na tym, że Silvia, prezeska, zaprosiła mnie do domu. Zorganizowała mi motor, spotkania z dziewczynami, przedstawiła lokalnym celebrytom motocyklowym. Przez całą podróż na rogatkach każdego miasta czekała na mnie kolumna, która eskortowała mnie do wybranego, lokalnego hoteliku, a potem na obiad do mamy. To była wisienka na torcie mojej podróży.
Ciężko po tych wszystkich przygodach i życiu w drodze stać się znowu panią od reklamy?
Lubię moje warszawskie życie. Jestem producentką filmową, kręcę spoty reklamowe. Tak zarabiam na życie i na kolejne podróże. Ta świadomość jest świetna w momentach kryzysu i nasilenia pracy, bo wiem, po co tak haruję. Bo na podróżach nie chcę zarabiać. Trzymam je dla siebie, nie spieniężam ich. W czasach travel-celebrytów jest to może niepopularne podejście, ale to świadoma decyzja. Chcę być w podróży na moich warunkach. Chcę celebrować wolność, również taką od zobowiązań wobec sponsorów, pisania na akord i kręcenia wszystkiego dronem. I cieszę się, że gdy poznam kogoś fajnego, to nie muszę wyciągać aparatu i robić mu zdjęcia czy selfie na bloga. Mogę być tu i teraz z tymi ludźmi, wsiąknąć w sytuację, doświadczać, a potem ewentualnie to opisać. Albo i nie.
To czego sobie życzysz w Nowym Roku?
Życzę sobie i światu, by ten urządził się na nowo w mądry, zrównoważony i odpowiedzialny sposób. Jest szansa i moment na zmianę. Dobrze byłoby je wykorzystać.