Przejmująca opowieść o żałobie i radzeniu sobie ze stratą
Anna Smolar tnie mit o Orfeuszu na drobne kawałki, by nimi żonglować, unowocześniać i swobodnie przesuwać środek ciężkości. Tworzy w ten sposób bardzo udany spektakl o żałobie, stracie i próbach odnalezienia w jej obliczu swojego miejsca.
W przedstawieniu teatru TR Warszawa Orfeusz bywa kobietą, by za chwilę stać się tkwiącym w twórczym impasie artystą nieradzącym sobie z żałobą, a później młodym mężczyzną, który nie zdążył pożegnać się z umierającą matką. A w końcu Orfeuszkiem – bawiącym się samochodzikiem chłopcem, który stracił siostrę. W każdej z odsłon mitu Eurydykę odgrywa niebieskooka, animowana lalka, która ożywa dopiero w zespoleniu z aktorem. To ciekawy i bardzo nośny pomysł inscenizacyjny. Eurydyka staje się postacią tkwiącą niejako „pomiędzy”. Niby martwym przedmiotem, ale zmieniającym się w pełnoprawnego członka obsady. Równocześnie jest i jej nie ma. Jakby była rozedrganym powidokiem, wspomnieniem, które przywołuje się, obraca w pamięci, a później odstawia na jakiś czas na półkę.
Opowieści o śmierci
Opowiadanie o stracie i żałobie jest ryzykowne. Podatne na emocjonalne detonacje, patos i dosłowność. Snuje się je trudno, czego przykładem jest generalnie udany, ale rozegrany na jednej nucie spektakl „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” w reżyserii Mateusza Pakuły, który w ubiegłym roku przykuł sporą uwagę widzów. Pozostawia on jednak oglądającemu niewiele przestrzeni na oddech i tworzenie w głowie własnych obrazów. Smolar tej pułapki unika. Nie bierze widzów jako emocjonalnych zakładników, trzymając się z dala od dosłowności i dydaktyki.
W swobodnej interpretacji orfickiego mitu kryje się krytyka systemu, który w Polsce wyrzuca poza nawias tysiące osób ze społeczności LGBT+ i żyjących w nieformalnych związkach. Grany przez Justynę Wasilewską Orfeusz, rozmawiając z matką Eurydyki zderza się z murem niezrozumienia. Próbuje wyperswadować jej pomysł katolickiego pogrzebu swojej partnerki. Matka ignoruje jednak całkowicie fakt, że obie kobiety żyły w miłosnym związku. W końcu Orfeusz, w akcie buntu, ale też bezradności, dosłownie pożera akt zgonu.


Pozwolić sobie na żal
Twórcy spektaklu przyglądają się też systemowi kapitalistycznemu nieczułemu na falę żałoby zalewającą tych, którzy mierzą się z poczuciem straty zamieniając się w nieprzewidywalne istoty niepotrafiące funkcjonować jako wydajni i zdyscyplinowani pracownicy. To wszystko jest jednak bardziej zasygnalizowaniem problemu niż jego dogłębną analizą.
Reżyserka mówiła zresztą w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”:
„Nie mam gotowych przepisów, ale wyobrażam sobie solidne sieci wsparcia, które pozwalają ludziom poczuć, że mają plecy. Że mogą odpuścić swoje role społeczne na jakiś czas, a nawet wypaść z gry. Że ktoś za nich wskoczy, ich zastąpi. I że mają prawo się zmieniać. Być nagle mniej produktywni.
Najbardziej przejmujący „Orfeusz” staje się zresztą wtedy, gdy jego twórcy pochylają się nad intymnym, osobistym doświadczeniem. Doskonałą sceną jest ta, gdy grany przez Mateusza Górskiego bohater dzwoni do cyfrowego awatara zmarłej marki, by odbyć z nią na poły absurdalną rozmowę na temat ulubionego, kupowanego przez nią serka wiejskiego. Te fragmenty przedstawienia pokazują nie tylko, jak trudno poradzić sobie ze stratą, ale też – co wydaje się mniej oczywiste – jak zadziwiająco winnymi mogą czuć się osoby, które „pozostały”. I z jak wielką samotnością muszą sobie radzić.
Orfeusz, śmiech przez łzy
Ważnym tematem „Orfeusza” jest też kwestia wymazywania żałoby, wyrzucania uczuć odbieranych jako negatywne poza społeczny nawias. To usuwanie emocji stało się doświadczeniem zbiorowym, niezależnie od tego, czy dotyczy straty wywołanej odejściem lub śmiercią bliskiej osoby, czy też pandemią, wojną bądź katastrofą klimatyczną. Spektakl Smolar pokazuje, jak wiele tracimy rezygnując – na rzecz zachowania status quo – ze zbiorowego opłakiwania, które mogłoby pomóc nam społecznie dojrzeć.
Smolar utkała „Orfeusza” w swobodnym stylu, rozładowując poważne kwestie subtelnym humorem, nie popadając jednak przy tym w styl komediowy. Lżejsze sceny są tylko kontrapunktem dla fragmentów pełnych emocji i napięcia. To duża sztuka zrobić spektakl o stracie i żałobie, który nie osuwa się ani w patos, ani w zbędne „śmieszkowanie”. Reżyserce i jej ekipie udało się to doskonale.
