Gdy mniej znaczy więcej

Początek
przeczytasz w mniej niż 4 min.

Nigdy nie dotrzemy do wszystkich miejsc globu i nigdy nie wypijemy całego wina świata. I bardzo dobrze

fot. Anja Roj / slovenia.info

Jest środa, południe, a my siedzimy przy stole i z zapałem kręcimy kieliszkami wypełnionymi winem. Trunki przywiózł, wprost ze swojej drugiej ojczyzny, nasz korespondent ze Słowenii, Damian Buraczewski.

Zazwyczaj udaje nam się spotkać raz czy dwa w roku, gdy akurat jakoś przetną się nasze trasy. Tym razem nasz redaktor przybył jednak w eskorcie trzech słoweńskich winiarzy, chcących opowiedzieć o swoich cudach. Dzięki staraniom Damiana, który co jakiś czas porzuca pióro (a raczej klawiaturę), by oprócz tekstów wysyłać w świat również najlepsze słoweńskie wina, do polskiej dystrybucji trafiły właśnie etykiety trzech producentów: Ducal, Moro i Bordon. Dostaniecie je w Kondrat – wina wybrane.

Próbujemy więc kolejnych butelek. Staramy się kilkuosobową grupą dziennikarzy nadrobić marne statystyki spożycia wina w Polsce.

Choć napój ten zyskuje wśród rodaków na popularności, nadal generalnie go nie lubimy. Rocznie wypijamy – statystycznie – 4 litry wina na osobę. Lub 6 litrów, jeżeli wliczymy w to alkohole przyrządzone na innych owocach niż winogrona (choć uważam ich traktowanie jako wino jest absurdalne).

– Słoweńcy żyją winem – mówi Damian. – Piją go średnio 38 litrów na głowę rocznie.

A w rzeczywistości znacznie więcej, gdyż przytaczane statystyki ujmują tylko oficjalną sprzedaż.

Tymczasem jedna trzecia słoweńskiej produkcji nie trafia do sklepów – powstaje na użytek własny, rodziny i przyjaciół. Co oznacza, że o wypiciu tych butelek wiedzą tylko ci, którzy właśnie je wypili. Realnie rzecz biorąc, roczne spożycie wynosi więc w Słowenii około 45 litrów na osobę. A to oznacza, że więcej wina konsumuje się tylko w Watykanie.

Czy jest się o co bić i gonić uciekająca nam czołówkę tego wyścigu? Teoretycznie niespecjalnie. Wszak mówimy o alkoholu. Im mniej się go pije, tym ponoć zdrowiej i lepiej dla zachowania norm społecznych. Tyle że przecież i tak nie jesteśmy abstynentami. Dane OECD pokazują, że w rankingu miłośników trunków z procentami zajmujemy dziesiąte miejsce w Europie. Średnio wypijamy 11,7 litra czystego alkoholu rocznie, co odpowiada mniej więcej 2,4 butelki wina lub 4,5 litra piwa wypijanego tygodniowo. A że jak już wiemy, wina raczej nie lubimy, to najwyraźniej wlewamy w siebie ten czysty alkohol w jakiejś innej postaci.

Mówiąc krótko, skoro i tak za kołnierz nie wylewamy, może lepiej byłoby, gdybyśmy jednak wybierali wino.

W końcu, jak mawiał za Janem Himilsbachem Marek Kondrat – „wino wprowadza do życia element baśniowy”. A wódka częściej element horroru lub thrillera (tego już nie mówił Marek Kondrat).

W winach, które Damian przywiózł ze słoweńskimi przyjaciółmi tej baśniowości nie brakuje. Podobają mi się te trunki. I to nie tylko dlatego, że popijam je sobie teraz w środku dnia, w samym środku tygodnia. Nasz korespondent zna się na słoweńskich winach, jak chyba nikt w Polsce (zajrzyjcie na jego blog). Nie polecałby czegoś niesprawdzonego. Przede wszystkim jednak, trunki słoweńskie są po prostu ciekawe. Inne niż te, które trafiają do nas z Włoch, Hiszpanii czy z Nowego Świata.

Podoba mi się nieco nieokrzesana, orzeźwiająca penina (wino musujące) Sontia od Ducala, której daleko do przewidywalności. Nawet nie będący za bardzo w moim stylu Galop z 2016 roku (od Moro) – o bardzo skoncentrowanym owocowo-pestkowym, niemal słodkim bukiecie – jest winem, które trudno nazwać nudnym.

No, ale jest też, dostarczona przez winnicę Moro, Malvasia z nadmorskiej części Słowenii. A tak się składa, że istriańska malvasia jest jednym z moich ulubionych białych szczepów.

Cenię jej odrębność. Nie jest to królewska odmiana – jak chardonnay – ale też nie tak popularna jak sauvignon blanc i pinot grigio. Dziennikarz New York Times napisał kiedyś, że malvasia istriana przywołuje na myśl młodą kobietę siedzącą gdzieś w kącie z wzrokiem zatopionym w książce i urodą skrytą pod warstwami swetra. I coś w tym jest. Wina z tego szczepu są nieco introwertyczne. Ukazują powab bez ostentacji i nachalności. Nie ma w nich tej owocowej eksplozji, tak charakterystycznej dla wielu białych win. Zastępuje ją orzeźwiająca mineralność i surowa elegancja. Bardzo to wszystko jest pociągające.

Próbuję więc tej malvasii od Moro i myślę przy tym, że wino i podróże mają wiele wspólnego.

Wino jest tak naprawdę tylko zwykłym produktem rolniczym. Podróże z kolei formą transportu. Na pozór nie ma w nich nic ciekawego. A równocześnie te prozaiczne czynności – wytwarzanie owocowego sfermentowanego soku i przemieszczanie się – mogą stać się historiami pełnymi niespodzianek, zaskakujących zwrotów, przyjemności i porażek.

W obu przypadkach mamy też do czynienia z nieskończonymi możliwościami wyboru. Nigdy nie wypijemy wszystkich win świata i nigdy nie dotrzemy do wszystkich miejsc globu. Musimy wybierać. Odrobić lekcję umiaru. I nauczyć się podnosić kieliszek wina – na przykład tego ze Słowenii – lub nauczyć się wybierać miejsce, do którego chcemy trafić bez poczucia, że trzeba wciąż gonić za czymś nowym. Że przecież świat na nas nie zaczeka.

Mam więc tą skrzącą się istriańską malvasię w kieliszku i póki chlupocze ona w szkle niczego więcej w tej chwili nie potrzebuję.

Michał Głombiowski

Redaktor naczelny Travel Magazine. Dziennikarz, autor książek podróżniczych. Od ponad 20 lat w podróży, od dwóch dekad utrzymuje się z pisania.

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.