Coraz częściej myślę o tym, że w życiu najważniejsze są otaczające nas detale. Musimy je tylko dostrzec
Tegoroczna jesień jest wyjątkowo bogata. Każdego dnia zarzuca nas nowymi podarkami. Nie ma wciąż jeszcze przymrozków, więc liście nie zostały ścięte nagłą falą zimna i mają czas, by przechodzić w niespiesznym tempie swoją coroczną transformację, zalewając nas kolejnymi nasyconych barw. Równocześnie wciąż jeszcze kwitną tu i ówdzie późne łąkowe kwiaty. Dzięcioły przysiadają na akacjach, przygotowując się do zimy, a wiewiórki noszą orzechy większe od swoich głów. Gdzieniegdzie jeszcze coś nowego wyrośnie, gdzie indziej zwiędnie. Krótko mówiąc, każdego dnia coś się dzieje.
To poruszenie jest jednak gasnącym akordem i trudno mi wyzbyć się tej świadomości. Krzątanina zwierząt niebawem ustanie – gdy już wszystkie zapasy będą zamelinowane w kryjówkach – a na drzewach wkrótce pozostaną nagie kikuty gałęzi. Świat natury szykuje się do wejścia w tryb uśpiony.
Siedząc przed komputerem, mam więc świadomość, że uciekają mi ostatnie w tym sezonie dni słońca. Rozbuchanych kolorów. Intensywnych zapachów. Porannych mgieł. Jaskrawożółtych liści miłorzębu. W tym poczuciu nie jestem zapewne osamotniony. Większość z nas tkwi przecież w pracy lub w samym środku codziennych zajęć, od których nie potrafimy uciec.
W takich chwilach myślę o tym, że system, według którego urządziliśmy nasz świat, jest wadliwy.
W którymś momencie pozwoliliśmy na odwrócenie proporcji. Czyż bowiem nie byłoby sensowniej gdybyśmy pracą i tą dość jałową krzątaniną zajmowali się tylko tyle, na ile jest to zupełnie niezbędne? Pracowali, by mieć za co żyć i móc czerpać z tej działalności choć trochę radości. Ale nie traktować zarabiania jako priorytetu. A zamiast tego uczynić nim podglądanie świata.
Czyż nie byłoby cudownie spędzać większość czasu na cieszeniu się detalami wokół? Na patrzeniu na to, jak zmienia się sceneria wokół. Jak toczy się życie ze wszystkimi tymi swoimi drobnymi tragediami i uniesieniami. Na wędrowaniu bez większego celu po leśnych ścieżkach i szukaniu dzikich jabłek, podkradaniu ostatnich malin z opuszczonej działki albo zapuszczaniu się w piwniczki zajętych przez trawy i krzewy pustostanów. No albo przesiadywaniu na plaży jakiegoś przyjemnego morza i patrzeniu na ruch fal i wyobrażanie sobie, że się w nich zanurzamy i pozwalamy wodzie kołysać nas hipnotycznym ruchem. Albo… sami zresztą wiecie lepiej, możecie sobie tu wstawić setki swoich ulubionych zajęć.
Możecie powiedzieć, że to marzenia ściętej głowy lub bajania przedstawiciela klasy uprzywilejowanej, a większość ludzi musi wypruwać sobie żyły, by po prostu przetrwać.
I nie w głowie im wtedy jesienne liście o kolorze burgunda ścielące się na chodniku. Jest w tym odrobinę racji, ale czy z drugiej strony nie potwierdza to moich odczuć, że z tym światem jest coś nie tak, skoro tak często życie biegnie gdzieś obok nas, a my gonimy nie wiadomo za czym i nie wiadomo gdzie?
Nie namawiam do zupełnego bezruchu i braku aktywności. Sam przecież lubię swoją pracę. Po prostu gdzieś tam pod skórą czuję, że ważniejsze jest zatopienie się w tych przeróżnych detalach czyniących świat tak pasjonującym, niż tkwienie w kolejnych projektach lub z nosem w ekranie.
Gdy piszę te słowa, gaśnie właśnie dzień. Był długi, ale słońce widziałem dziś jedynie za oknem. Owszem, nadrobiłem sporo pracy. Ale ile malutkich codziennych historii, tam na zewnątrz, ominęło mnie bezpowrotnie?
Zachwyciłam się Pana podejściem do życia. Z ogromną przyjemnością przeczytałam już kilka tekstów i posłałam moim przyjaciołom. Szkoda, żeby się “marnowały”. Po prostu dziękuję!!! Pozdrawiam i czekam na kolejne.
Dziękuję bardzo, tacy czytelnicy to skarb 🙂