„Domy pisarzy”, świetny esej o twórcach skurczybykach i wciągająca rozprawa o nauce i naukowcach
Marzena Mróz-Bajon
Domy pisarzy. Odsłona druga
Marginesy, 2024
Niektóre z tych domów są niczym kapsuły czasu. W pozostałych minionej obecności pisarza czy pisarki trzeba dopatrywać się w detalach, wydobywać je spod warstw przedmiotów i architektonicznych zmian. Każde z tych pomieszczeń jest jednak szczególne. Odwiedzając je, mamy świadomość, że tworzyły one codzienność twórców, których znamy, czytamy, których kochamy lub nienawidzimy. To tu powstawały zdania, które utrwalone w książkach przetrwały swoich twórców, a być może – przy odrobinie szczęścia – przetrwają jeszcze setki lat.
Marzena Mróz-Bajon kontynuuje wędrówkę po świecie śladem pisarskich siedzib.
W drugim tomie „Domów pisarzy” szuka między innymi miejsc zamieszkania Witolda Gombrowicza, Karen Blixen, Thomasa Bernharda, Guntera Grassa, Josepha Conrada, ale też Konfucjusza czy Michała Anioła. Zdarza jej się do tych pomieszczeń wpraszać, czasem ogląda je tylko z zewnątrz, często jednak myszkuje po szufladach, szafach i z lubością kładzie się w łóżkach, jeżeli tylko obecni mieszkańcy lub opiekunowie muzeów (część z tych domów została bowiem w nie zamieniona) akurat nie patrzą.
Dziękujemy, że czytasz “Travel Magazine”. Wspomóż naszą działalność dowolną kwotą. Dziękujemy!
Książka Marzeny Mróz-Bajon nie jest kompletną biografią twórców, lecz rzuca trochę światła na poszczególne etapy ich życia. Czasem, jak w przypadku Gombrowicza, są to początki artystycznej drogi, kiedy indziej, jak u baronowej Blixen, ostatni lata. Autorce zawsze przyświeca idea, że przedmioty potrafią mówić. Meble, książki, ubrania, długopisy, maszyny do pisania, kolekcje butelek – zaklęta jest w nich nie tylko historia ludzi, którzy ich używali, ale też charaktery twórców, ich losy, decyzje, a często też cały wachlarz emocji, wątpliwości i potyczek ze sobą i światem. Mróz-Bajon nie ogranicza się jednak do przedstawienia miejsc, w którym przyszło żyć pisarzom. Jej opowieść jest czymś w rodzaju literackiej podróży. Nie tylko w przestrzeni i czasie, ale też w głąb siebie, autorka wplata bowiem w tekst własne wspomnienia i wrażenia, a całość okrasza wyimkami z notatek, dzienników książek, które zostawili po sobie pisarze.
Nie ma być może lepszego sposobu na poznanie kogoś, niż spojrzenie na to, co czyta, jakimi przedmiotami się otacza, w jakiej przestrzeni tworzy.
W pewnym sensie „Domy pisarzy” to rozpisana na kilkaset stron sztuka podglądactwa. Głównym motywem nie jest jednak wścibstwo czy chęć odkrycia tajemnic bądź małych grzeszków, lecz wiara w to, że sztuka jest nierozerwalnie związana z twórcą. Przyglądając się życiu artysty – a Mróz-Bajon robi to, trzymając w ręku lupę – mamy szansę odkryć nowe znaczenia jego dzieł. Poznać je od innej strony, zrozumieć więcej. Ta sztuka Marzenie Mróz-Bajon udaje się doskonale – jej budzi nieodpartą chęć, by sięgnąć ponownie po dzieła pojawiających się w jej książce pisarzy i przeczytać je, tym razem patrząc na nie z nowej pespektywy.
Claire Dederer
Potwory. Dylematy fanki
Filtry, 2024
Czy da się pogodzić uznanie dla wybitnej sztuki z występkami jej twórców? I czy można bezkarnie podziwiać dzieła stworzone przez złych ludzi? „Potwory” Claire Dederer są książką niezwykłą: napisaną w eseistycznym stylu, nie uciekającą od aforystycznego tonu, mocno osobistą rozprawą o dylematach, które nękają każdego bardziej świadomego odbiorcę sztuki. Jest tu sporo wspomnień, mnóstwo pytań, nieskrywanych wątpliwości. Całość jest prawdziwą ucztą.
Dederer jak ognia unika prostych odpowiedzi. I słusznie, gdyż pytań, które zadaje, nie da się zbyć prostym „tak” lub „nie”.
Książka amerykańskiej pisarki jest wciągającym eksperymentem – autorka odkrywa przed nami cały swój proces myślowy, lepiąc wnioski niemal na bieżąco, zmieniając co rusz tok analizy i przeskakując pomiędzy różnymi formami literackimi. Ten zamierzony chaos okazuje się w tym przypadku metodą idealną. Całość jest napisana niezwykle lekko, chwilami dowcipnie i w wielu miejscach przypomina rozmowę toczoną przez znajomych przy kolacji i kieliszku czegoś mocniejszego.
Wiele osób odnajdzie w wątpliwościach targających Dederer własne odczucia i emocje. Większość z nas nie raz zapewne czuła dysonans pomiędzy podziwem dla geniuszu twórcy i obrzydzeniem, jakie wzbudza jego życie osobiste. Filmy Polańskiego czy Allena (zgoda, wybrane) pozostają arcydziełami. Czy nie powinniśmy jednak czuć wstrętu wiedząc, że stworzyli je artyści oskarżani o gwałt na nieletniej dziewczynie bądź o nadużycia seksualne?
Dederer przygląda się całej galerii „złoczyńców”, w którym prym wiodą mężczyźni, ale nie brakuje też kobiet.
J.K. Rowling zasłynęła fobią względem osób transpłciowych, Virginia Woolf nie kryła antysemityzmu, Doris Lessing porzuciła dwójkę swoich dzieci, przeprowadzając się z Rodezji do Londynu. Czy jednak odrzucając twórczość ludzi, którzy nie byli kryształowi, nie będziemy musieli odrzucić całej dostępnej nam sztuki? I kim w zasadzie jesteśmy, by oceniać artystów, skoro sami zwykle też mamy coś za uszami, nawet jeżeli nasze występki są mniej spektakularne? Nie bez powodu zresztą Dederer zatytułowała ostatni rozdział: „Czy sama jestem potworem?”.
Amerykanka czasami nieco w swoich analizach szarżuje, równocześnie jednak nigdy nie stawia jednoznacznych tez. Chwilami kłóci się sama ze sobą, podsuwając najpierw jakieś odpowiedzi, by zaraz poddać je w wątpliwość. Jej książka nie jest więc dla osób, które oczekują jasnych deklaracji i wskazówek, co powinni robić.
Towarzyszenie pisarce w myślowym eksperymencie jest jednak fascynujące, a wiele jej obserwacji bardzo trafnych.
Dederer zauważa między innymi, że w czasach dzisiejszego nadmiaru informacji o szczegółach biograficznych artystów dowiadujemy się mimo woli. Niegdyś danych o życiu twórców trzeba było z uporem szukać, dziś zwalają one nam się na głowę przy pierwszym lepszym otwarciu przeglądarki internetowej lub zajrzeniu do telefonu. W konsekwencji pojawia się coś w rodzaju „plamy”: brzydota, która zabarwia nagle życie ulubionego twórcy, czy tego chcesz, czy nie. Ta „plama” rozlewa się samoistnie, wpływając na nasze postrzeganie pracy artysty i zazwyczaj je rujnując. Jesteśmy więc dziś fanami, którzy wiedzą zbyt dużo, nawet jeżeli tego nie chcą.
Esej nie daje ostatecznych odpowiedzi, jest jednak niesłychanie angażujący. A przy tym odważny i błyskotliwy. Dederer nie boi się pytać, zastanawiać, odsłaniać samą siebie. To wyjątkowo odświeżająca lektura.
Rafał Żak
Nudne słowo na n
Wydawnictwo Dowody, 2024
Rafałowi Żakowi udało się napisać książkę o nauce – w tym między innymi o fizyce – która przypomina swobodną rozmowę przy kawie czy kieliszku wina. To spore osiągnięcie. Żak nie tylko bowiem potrafi utrzymać uwagę czytelnika, ale też unika mielizn spłycenia tematu. Jaki jest więc przepis na to, by przedstawić świat nauki w sposób ciekawy?
Żak przyjmuje kilka strategii. Jedną z nich jest ruch od mikrozdarzeń do wielkich wydarzeń.
Przygląda się szczegółom – na przykład czarno-białemu zdjęciu przedstawiającemu wybitnych światowych fizyków podczas spotkania w pałacu w Jabłonnie pod Warszawą – i od nich zaczyna swoją opowieść, by gładko przejść do bardziej ogólnego punktu widzenia. Autor, co może być z początku zaskakujące, nie unika też osobistych wtrętów, pokazując własne potyczki ze światem nauki i sposobami na poznawanie świata.
Najważniejsze wydaje się jednak to, że Żak pisze nie tyle o „świecie nauki”, będącym dla większości z nas przestrzenią dość hermetyczną, poważną i nie do końca zrozumiałą, co o samych naukowcach. To historie konkretnych osób, głównie mężczyzn, bo tak się składa, że to oni przez dziesięciolecia okupywali najważniejsze stanowiska, sprawiają, że nauka staje się dziedziną bliższą każdemu z nas. Nawet jeżeli nic nie rozumiemy z fizyki kwantowej, a teoria względności pozostaje dla nas koncepcją w najlepszym razie mocno enigmatyczną, jesteśmy w stanie poczuć więź z osobami, którzy je opracowali. Żak nie przedstawia naukowców jako wyłącznie geniuszy, ale nadaje im zwykłych cech ludzkich. Są równocześnie wybitni i skupieni na pracy, ale też mają własne przywary, cechy, upodobania, czasem irytujące nawyki. Widzimy ich, gdy upijają się, kłócą, przesiadują w barach, borykają się z zawodową zazdrością, grają na bongosach, chełpią się osiągnięciami. A przy okazji popychają świat do przodu, zajmując się zagadkami dotyczącymi Wszystkiego.
Żak nie skupia się na zawiłościach poszczególnych teorii, ale przygląda się temu, jak wygląda świat nauki, na jakie niebezpieczeństwa jest narażony i jak to się dzieje, że mimo potknięć, błędów i nieporozumień, naukowcy potrafią dojść do konsensusu i określić prawidła rządzące naszym światem.
Autor „Nudnego słowa na n” proponuje przede wszystkim, by naukę potraktować nie tylko jako poważną dziedzinę wymagającą wyrzeczeń i lat studiów, lecz jako sposób spojrzenia na świat.
„Czemu nie czerpać przyjemności z przyglądania się nauce, z wsłuchiwania się w nią? – pyta. – Nie trzeba dążyć do tego, żeby samodzielnie ją uprawiać. Można przecież – idąc za słowami Richarda Dawkinsa – być koneserem muzyki i nie umieć zagrać ani jednej nuty na żadnym instrumencie. Taka znajomość nauki też może dawać radość. Uczmy się tego wszyscy, bez konieczności opanowania pasaży i akordów, bez przymusu bycia wirtuozem”.
„Nudne słowo na n” jest więc nie tylko opowieścią o nauce i ludziach ją uprawiających, ale też zachętą do tego, by swoje życie uczynić ciekawszym i bardziej fascynującym. Zachętą do tego, by spojrzeć na świat z zainteresowaniem, zadając proste pytania, na które nie ma prostych odpowiedzi.