Czy mniej znaczy więcej?

przeczytasz w mniej niż 3 min.

Coraz częściej dochodzimy do wniosku, że nadmiar możliwości nie ułatwia życia

Nasz redakcyjny kolega, Piotr Milewski, pojechał od Japonii, by spotkać się z Yoshiyuki Morioką. Księgarzem, który wymyślił własny sposób na sprzedawanie książek. Rozmowę z nim drukuje Gazeta Wyborcza. Przeczytałem ją z przyjemnością, nie tylko ze względu na Piotra, którego pisarskie poczynania śledzimy z sympatią, ale przede wszystkim dlatego, że wnosi ona trochę optymizmu. Okazuje się bowiem, że świat wciąż jeszcze potrafi docenić nieszablonowe pomysły. Pójście pod prąd i zrobienie czegoś inaczej. W napędzanej klikalnością cyfrowej rzeczywistości, w której raz sprawdzony pomysł jest kopiowany w nieskończoność, o taką oryginalność coraz trudniej.

Yoshiyuki Morioka zrobił coś, co wydaje się nielogiczne: maksymalnie ograniczył ofertę sklepu. Zamiast proponować jak najwięcej książek, proponuje tylko jedną.

Przez tydzień sprzedaje jeden starannie wybrany tytuł. Minimalizm doprowadzony do perfekcji. Nie musisz przedzierać się przez stosy książek, szukać nowości, promocji albo znanych nazwisk. Pozostaje ci zaufać księgarzowi, który podsuwa ci to, co uznał za ciekawe. Być może ci się spodoba. Jeżeli nie, możesz po prostu przyjść w następnym tygodniu.

Japoński księgarz każdego tygodnia organizuje coś w rodzaju wernisażu: wprowadzając do sprzedaży tytuł, zaprasza pisarzy, tłumaczy, grafików, organizuje wystawy. Pokazuje przedmioty, które w jakiś sposób wiążą się z tematyką sprzedawanej pozycji. W ten sposób daje czytelnikom znacznie więcej niż tylko książkę. Pozwala przeżyć coś, czego inne księgarnie nie oferują. Spotkanie.

Księgarnia ma się dobrze. Nie przynosi wielkich zysków, ale też nie po to Morioka ją zakładał. Jest rentowana. Niektóre książki miewają problemy, inne okazują się hitem i sprzedają się w ciągu tygodnia w kilkuset egzemplarzach. Żelazną zasadą jest to, że każdy tytuł może pojawić się w sprzedaży tylko raz. Później znika i na nic zdadzą się prośby, by sprowadzić go na specjalne życzenie.

Czy Japończyk był od początku przekonany o słuszności wybranej drogi? Nie. Przez pierwsze cztery miesiące po otworzeniu księgarni żył w niepewności.

Udało mu się, ale nie traktujmy też tego jako reguły. Nie każdy pomysł stojący w opozycji do tego, co powszechne, musi okazać się sukcesem. Bycie innym zawsze jest ryzykowne.

Ale jest też zazwyczaj ciekawe. Czasem zaglądam na Instagram na profil Dincera Isgela, twórcy, który konsekwentnie pokazuje Stambuł z zupełnie innej strony niż wszyscy, nie bacząc na jego fotogeniczność i atrakcyjność. Mimo to obserwują go setki tysięcy osób. Patrzę też na zdjęcia przedstawiające dłonie pasażerów w nowojorskim metrze. Zaskakujący pomysł, który wydaje się nudny i pozbawiony sensu. Przy bliższym przyjrzeniu okazuje się jednak całym wszechświatem przeróżnych historii i znaczeń.

Myślę o tym także w kontekście podróżowania. W dobie mediów społecznościowych stało się ono podążaniem śladem innych. Poszukiwaniem wyidealizowanych obrazków na Instagramie, które później chcemy zobaczyć na własne oczy, odwiedzaniem tych samych miejsc, w których były już tłumy, kopiowaniem po raz kolejny tego, co zmultiplikowano w skali trudnej do wyobrażenia. Oczywiście, nie da się już, w naszej globalnej wiosce, odkrywać zupełnie nowych miejsc i podążać nieprzetartymi szlakami, bo nie za wiele ich już zostało. Nie warto też odpuszczać niektórych miejsc, tylko dlatego, że są sławne. Sam przeżyłem wspaniałe chwile przed Dawidem Michała Anioła, choć przecież to jedna z najsławniejszych rzeźb świata, którą co roku oglądają setki tysięcy ludzi.

Ale w pełnej przesytu rzeczywistości napierającej na nas niewyobrażalną ilością atrakcji i ofert, stosowany przez japońskiego księgarza minimalizm może okazać się odświeżający. Bywa, że nadmiar możliwości w żaden sposób nie ułatwia nam życia.

Może więc zamiast podążać w coraz to kolejne miejsca, zostać po prostu gdzieś na dłużej? Lub znaleźć w najbliższej okolicy coś, co potrafi zainteresować równie mocno, jak najwspanialsze obrazy lub zabytki? A będzie czymś prostym i jakimś sensie tylko naszym i ewentualnie tych, którym zechcemy to pokazać. Nawet jeżeli jest to tylko kilka wilgotnych liści leżących od miesięcy na leśnej ścieżce, pośród których zachowała się smuga jednego mocnego koloru. Kucasz nad nimi pełen zachwytu i wyrywa ci się „cholera, ależ to piękne”, a przechodzący obok spacerowicze patrzą na ciebie skonsternowani, nie wiedząc, czy odkryłeś właśnie ukryty skarb, czy zupełnie oszalałeś.

Ale cóż, księgarnię sprzedającą tylko jeden tytuł też można przecież uznać za czyste szaleństwo.

Michał Głombiowski

Redaktor naczelny Travel Magazine. Dziennikarz, autor książek podróżniczych. Od ponad 20 lat w podróży, od dwóch dekad utrzymuje się z pisania.

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.