Hiszpania. Na szlaku dziwów i romańskich świątyń

Początek

Julia Zabrodzka przemierza szlak do Santiago de Compostela w poszukiwaniu tajemnic i ukrytych symboli

Zdjęcia: Julia Zabrodzka

Pielgrzymi podążający do grobu świętego Jakuba Drogą Francuską (Camino Francés), mają do wyboru dwa główne szlaki. Popularniejszy przez Roncesvalles w Nawarze oraz aragoński przez przełęcz Somport, niezwykłą stację kolejową w Canfranc i miasto Jaca (wymawiaj: „Haka”). Obie trasy spotykają się w Puente la Reina i razem biegną przez Nawarrę, Rioję, Kastylię i León oraz Galicię. Choć dróg do Santiago jest wiele, niektórzy uważają tę francuską za jedyną właściwą. Do takich osób należy Francisco Contreras Gil, dziennikarz z Madrytu, który całą trasę przeszedł dwanaście razy.

Którą? Jak to którą? CA-MI-NO! Jest tylko jedna prawdziwa – obrusza się, kiedy pytam. – Cała reszta pojawiła się po sukcesie tej pierwszej – przekonuje.

Choć nie jest to do końca prawda, rozumiem jego punkt widzenia. Fran, jak zwykle się przedstawia, jest zakochany w tej drodze i we wszystkim, co z nią związane. Na koncie ma nie tylko artykuły na temat Camino Francés, ale także “Magiczny przewodnik po Szlaku Jakubowym: Podróż w poszukiwaniu magii i świętości na drodze do gwiazd”. Ten niewysoki mężczyzna z pękiem talizmanów na szyi we wszystkim doszukuje się czarów, tajemnic i ukrytych symboli. Ja także, przemierzając CAMINO z międzynarodową grupą dziennikarzy, staram się wyczulić na wszystko, co nie przystaje do współczesnego, racjonalnego świata.

Narty i wino

Podróż rozpoczynamy na przełęczy Somport. Pośród przebarwionych jesienią drzew stoją nikomu dziś niepotrzebne budynki przejścia granicznego, niedaleko pustkami zieje równie zbędny o tej porze roku ekskluzywny kurort narciarski. W tej boleśnie nowoczesnej scenografii trafiamy na ruiny XI-wiecznego schroniska dla pielgrzymów – prawdopodobnie jednego z pierwszych, jakie powstały na trasie.

Hospital de Santa Cristina cieszył się ponoć wśród średniowiecznych pątników ogromnym powodzeniem. Po ciężkiej przeprawie przez Pireneje mogli tu liczyć na nocleg i darmową strawę. Na śniadanie dostawali zupę i dwa kubki wina, na obiad potrawkę z trzema kubkami trunku, a na kolację mięso i… wino. W schronisku mogli zostać trzy dni. My na pozostałości tego przybytku patrzymy ledwie kilka minut. Nie spotykamy żadnych pielgrzymów, a w ponury jesienny dzień nie mamy tu nic więcej do oglądania. Dla nas to dopiero początek drogi.

Idź za szachami

Następny punkt to Jaca. Tu też docieramy zbyt późno, by natknąć się na peregrinos. Starają się wędrować od wczesnego rana do popołudnia, a wieczory spędzają strudzeni w schroniskach. My natomiast ruszamy na obchód miasta i w słabym świetle latarni oglądamy kolejne ruiny. Po kościele pod wezwaniem św. Piotra, fragmencie klasztoru z X wieku, został tylko zarys fundamentów. Nic dziwnego, szybko przyćmiła go znacznie ważniejsza i bardziej okazała świątynia pod tym samym wezwaniem – katedra.

Według najświeższych ustaleń to najstarszy zachowany kościół romański na szlaku – twierdzi Belén, przewodniczka po Jace.

Szacuje się, że katedra św. Piotra została wzniesiona w podobnym czasie, co ta na końcu drogi, w Santiago de Compostela. Ale że była pierwszą za Pirenejami, stała się punktem odniesienia i wzorem dla kolejnych budowli na szlaku. Najlepiej widać to po ajedrezado jaqués – szachownicy z Jaki, czyli zdobieniu w postaci szlaczka z naprzemiennie ułożonych wypukłych kwadratów.

Dla pielgrzymów był to znak, że w danym klasztorze czy kościele mogą szukać schronienia – tłumaczy nam później Francisco.

Święty filar

Ajedrezado zdobi też katedrę w Saragossie – położonej na południe od Jaki stolicy Aragonii. Odwiedzamy ją, choć nie przebiega przez nią Camino Frances. Nie możemy jednak odmówić sobie wizyty w bazylice Nuestra Señora del Pilar, największej barokowej świątyni w Hiszpanii. Jednak ani imponujący rozmiar, ani zdobienia – co może zaskakiwać w przypadku baroku – nie są tu najistotniejsze. Najważniejsza i najciekawsza jest patronka kościoła. Zgodnie w chrześcijańską legendą w 40. roku Matka Boska ukazała się apostołowi Jakubowi. Historię tę opowiada nam energiczna Conchita.

Figurka Matki Boskiej w katedrze Nuestra Señora del Pilar w Saragossie mierzy niespełna 40 centymetrów wysokości i pochodzi z XIV stulecia.

Maryja musiała dokonać bilokacji, bo pojawiła się cieleśnie w dwóch miejscach naraz. W Jerozolimie, gdzie mieszkała, i w Caesaraugusta, jak w czasach rzymskich nazywano Saragossę – tłumaczy.

Pozostałością po cudzie jest jaspisowa kolumna – po hiszpańsku pilar.

Nie widać jej, zasłania ją zdobna szata. Kolumna ma ich ponad czterysta. Przebierają ją codziennie, czasem nawet dwa razy – Conchita wskazuje na szklaną gablotę.

Na szczycie kolumny stoi figurka Matki Boskiej w wielkiej złotej aureoli. Mierzy niespełna 40 centymetrów wysokości i pochodzi z XIV stulecia. Trzy wieki później Nuestra Señora del Pilar została obwołana patronką miasta. Jej figura zamknięta jest w gablocie, ale kolumny można dotknąć. „Tu można oddawać cześć filarowi i całować go” – instruuje tabliczka. Pod nią doklejono kartkę: „Tylko dotykać, nie całować” – to pamiątka z czasów pandemii. Przykładam więc dłoń w wyznaczonym miejscu i czuję, że uczestniczę w średniowiecznym misterium – miliony rąk dotykające kolumny przez setki lat wyżłobiły w twardym jaspisie wyraźne wgłębienie.

Czytanie z kamienia

Następnym przystankiem, już na właściwej Drodze Francuskiej, jest San Juan de la Peña niedaleko Jaki. Klasztor wykuto w czerwonawej skale, która zwiesza nad nim swoje ogromne cielsko. To do niej nawiązuje nazwa kompleksu, którą można przetłumaczyć jako Św. Jan na Skale lub od Skały.

W średniowieczu San Juan de la Peña był najważniejszym klasztorem w Aragonii i miejscem pochówku aragońskich królów

San Juan de la Peña w średniowieczu był najważniejszym klasztorem w Aragonii i miejscem pochówku królów. W dawnym kościele na ołtarzu stoi replika Świętego Graala, którego oryginał znajduje się w Walencji. Kopia ma przypominać, że ważna relikwia przez trzy wieki ukryta była właśnie tutaj.

Wiadomo, na świecie sporo jest Graali, ale badania wskazują, że ten był najbardziej autentyczny – mówi z powagą Cristina, przewodniczka po San Juan de la Peña. – Udowodniono, że czasza pochodzi z I wieku, a zdobienia wykonano w XI stuleciu w muzułmańskim warsztacie złotniczym – dodaje, a my przyglądamy się misternej robocie i dorodnym perłom.

Największe wrażenie robi jednak krużganek, czy może raczej to, co z niego zostało, czyli rząd romańskich kolumn. Aż trudno uwierzyć, że – jak twierdzi przewodniczka – ich kapitele nie miały służyć ozdobie. Są tak piękne, że nie można oderwać od nich wzroku.

W średniowieczu większość wiernych była niepiśmienna, rzeźbienia miały więc opowiadać im historie z Biblii – tłumaczy Cristina.

Niczym pielgrzymi sprzed stuleci przyglądamy się więc zwiastowaniu, Jezusowi w żłóbku, pokłonowi Trzech Króli, ostatniej wieczerzy. Wyobrażono je w sposób tak plastyczny i sugestywny, że rozpoznaję je i odczytuję bez trudu – a w każdym razie tak mi się zdaje.

Czego nie wiemy

Sęk w tym, że nie jesteśmy ludźmi z XII wieku i wielu symboli nie umiemy już odcyfrować – Eva z klasztoru w Leyre, pierwszego na naszej trasie miejsca w Nawarrze, pozbawia mnie złudzeń.

Najpierw zwiedzamy wnętrze kościoła. Przewodniczka zapewnia, że niemal w całości zachował się w podręcznikowym stylu romańskim. Kiedy zdziwiona zadzieram głowę i patrzę na strzeliste sklepienie, Eva łapie mój wzrok i tłumaczy:

Tak, jest gotyckie. Początkowo kościół miał drewniany dach, który później został wymieniony. Ale to jedyny nieromański element – podkreśla.

Romański jest za to portal zdobiący wejście do świątyni, a łuki zawieszone nad postaciami Jezusa Zbawiciela, Matki Boskiej i kilku świętych mogą przyprawić o zawrót głowy. Pośród węży, świń, groźnie wyszczerzonych masek i motywów roślinnych zaplątani są ludzie i fantastyczne stwory.

Łatwo zidentyfikować symbole siedmiu grzechów głównych, na przykład chciwości czy obżarstwa. Postać po lewej, oczywiście kobieta, symbolizuje nieczystość. Skąd to wiemy? Ma rozpuszczone włosy, a to w średniowieczu było jednoznaczne z rozwiązłością. Zwierzęta w sztuce romańskie też raczej nie reprezentują samych siebie, tylko jakieś idee. Ale jakie? Na to pytanie nie zawsze umiemy odpowiedzieć – Eva wskazuje na trudną do zidentyfikowana czworonożną figurę z tylną łapą w paszczy. – Możemy się domyślać, że to lwiątko symbolizuje żal za grzechy. Ale czy na pewno? – unosi brwi.

To, co było czytelne dla niepiśmiennych pątników prawie tysiąc lat temu, dziś bywa dla nas zagadką.

Gotyckie okulary

Cafe Iruña w Pampelunie była ulubioną kawiarnią Ernesta Hemingwaya – od czasu, gdy pisarz tu przesiadywał, wnętrze lokalu zmieniło się w niewielkim stopniu.

Do Pampeluny – miasta Hemingwaya i słynnej gonitwy byków podczas fiesty San Fermín – docieramy pod wieczór. Jak nakazuje lokalny zwyczaj, zaglądamy do Cafe Iruña (Iruña to baskijska nazwa stolicy Nawarry), gdzie zwykł przesiadywać amerykański pisarz. Nazajutrz, jak nakazuje nasz zwyczaj, zaglądamy zaś do katedry. Nim jednak wejdziemy do środka, przeżywamy szok, jaki jest udziałem chyba każdego, kto tu dociera. Piękna gotycka świątynia ma ciężką, nudną, klasycystyczną fasadę.

Ktoś kiedyś uznał, że to dobry pomysł – kwituje Fran, wzruszając ramionami.

Jeden z dwunastu apostołów ma na nosie prototyp okularów – dwa szkła bez zauszników. W XV w. nie była to wcale nowinka – wynaleziono je bowiem dwa wieki wcześniej.

Na szczęście wnętrze uchowało się przed zakusami XVIII-wiecznych reformatorów. Szczególnie piękne są krużganki, gdzie na niektórych rzeźbach widać jeszcze oryginalne polichromie. „Kiedyś gotyckie kościoły były kolorowe” – dźwięczą mi słowa jednego z przewodników. Z kolei w katedralnych zbiorach do najciekawszych eksponatów należy flamandzkie retabulum z XV wieku, przedstawiające dwunastu apostołów. Jeden z nich ma na nosie prototyp okularów – dwa szła bez zauszników, takie jak te, które nosił filmowy Wilhelm z Baskerville w „Imieniu róży”. Okazuje się, że w XV stuleciu nie była to wcale nowinka – wynaleziono je bowiem dwa wieki wcześniej.

Tajemnica Eunate

Z gotyku cofamy się ponownie do czasów romańskich, choć dokładna data powstania kościoła w Eunate nie jest znana.

To miejsce owiane wieloma tajemnicami – Francisco aż zaciera ręce, bo maleńkiej świątyni pośród pól może dać ujście swej pasji do wyszukiwania architektonicznych sekretów. – Do dziś nie wiadomo, kto właściwie ten kościół zbudował. Stawiam na templariuszy. Zobaczcie, te nieregularne żebra wskazują lokalizację innych siedzib zakonu – unosi dłoń w górę, a ja wiem już, że najsłynniejszy z zakonów rycerskich to, obok tajemniczych teorii, kolejna fascynacja madryckiego dziennikarza.

Ale nie tylko dlatego Fran ma ogromny sentyment do Eunate.

Podczas pierwszej pielgrzymki przywędrowałem tu wieczorem. Lał deszcz, miałem nocować w schronisku, które wówczas jeszcze działało przy kościele, ale pech chciał, że tego dnia było zamknięte – opowiada.

Pech, a może szczęście, bo okazało się, że otwarte są drzwi kościoła, co zazwyczaj się nie zdarza.

Schroniłem się przed deszczem, a w końcu poszedłem spać. I spałem w romańskiej świątyni, niczym średniowieczni pielgrzymi. To właśnie jest magia tej drogi!

Pochodzenie romańskiej świątyni w Eunate nie jest do końca znane. Prawdopodobnie postawili ją templariusze.

Dla Frana wspomnienie to wciąż jest żywe, ale gdy opowiada, ucisza go dwóch mężczyzn. Chcą się pomodlić. Obaj są potężni i brodaci, jeden na ramieniu bluzy ma naszyty kask szturmowca z „Gwiezdnych wojen”. Ręką ze szturmowcem otwiera Nowy Testament i zaczyna czytać fragment o Jezusie wjeżdżającym na osiołku do Jerozolimy. Niezrażony Fran, już na zewnątrz, tłumaczy nam, że pielgrzymi mają w zwyczaju okrążać świątynię na bosaka siedem razy. Jakby na potwierdzenie jego słów zza muru wyłania się młody człowiek, idący boso z całym dobytkiem. Robi tylko trzy okrążenia, słyszał, że tak właśnie nakazuje zwyczaj. Kto ma rację? Nie wiadomo. Zresztą i siedem, i trzy to liczby uchodzące za święte i magiczne. Pewne jest tylko, że w Eunate współczesny katolicyzm spotyka się z historią chrześcijańską, a także z przesądami i wierzeniami, które – jak utrzymuje Fran – mogą mieć korzenie jeszcze w czasach pogańskich.

Muzyka drogi

Magia camino objawia się nie tylko tym, którzy przemierzają drogę na piechotę. Nam dane jest jej doświadczyć w Puente la Reina – niewielkiej miejscowości, w której spotykają się dwie odnogi Camino Francés.

Idziemy pustawymi ulicami, gdy nagle słyszymy muzykę. Z romańskiej świątyni, Iglesia del Crucifijo, niesie się melodia, w której dopiero po chwili rozpoznajemy dźwięki lutni. Dołącza do niej nieziemski głos. Wchodzimy i w pierwszym momencie mam wrażenie, że słyszę odtworzone nagranie, jak często bywa w kościołach. Jednak w półmroku stoi szczupły mężczyzna w pikowanej kurtce. Wygląda dość współcześnie, ale jego rzewna pieśń z pewnością współczesna nie jest. Emilio Arias przedstawia się nam jako trubadur.

Emilio Arias jest trubadurem, kontynuującym średniowieczną tradycję śpiewów w świątyniach

Można go spotkać w niektórych kościołach na szlaku – dopowiada Francisco.

Emilio na naszą prośbę wychodzi przed romański portal, gdzie zamienia lutnię na lirę korbową. Trochę opowiada nam o sobie, by po chwili wrócić do swego prawdziwego świata – pieśni średniowiecznych grajków, żonglerów, trubadurów. Jego głos niesie się po ulicach Puente la Reina i zostaje z nami na długo. Tak samo jak magia niezwykłej drogi, na której pierwsze kroki postawiono przeszło tysiąc lat temu.

Julia Zabrodzka

Fotografka, która czasem pisze o miejscach i ludziach. Publikowała m.in. w "Polityce", "Piśmie", "Kukbuku", "Wysokich Obcasach" i "The Guardian". Finalistka Grand Press Photo, nagrody im. Krzysztofa Millera "Odwaga patrzenia" i "Leica Street Photo". Najbardziej lubi pracować w Polsce i krajach hiszpańskojęzycznych.

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

Don't Miss