Poradniki upraszczają nam życie. I sprawiają, że stajemy się bezradni
Fot. Kevin Schmid / Unsplash
Trafiłem ostatnio na internetową reklamę książki „Jak zacząć podróże kamperem”. Zdaję sobie sprawę, że tytuł jest wydawniczym sposobem na przyciągnięcie uwagi czytelników, ale mimo wszystko pomyślałem sobie: jak zacząć? Cóż, może tak po prostu wsiąść do kampera i ruszyć przed siebie. Naprawdę potrzebujemy do tego poradnika?!
Czy niedługo potrzebne będą książki: „jak zacząć spacerować”, „jak zacząć wyjeżdżać na wakacje” i „jak zacząć myć naczynia”? Zwykle wiemy, jak tego typu czynności się robi. By je zacząć wykonywać, trzeba po prostu zacząć je wykonywać. By zacząć podróże kamperem, trzeba mieć kampera i należy przemieszczać się nim z punktu A do punktu B! Jeżeli ktoś ma prawo jazdy, powinien się w tym jakoś połapać.
Trochę się oczywiście wyzłośliwiam. Mimo dziwacznego tytułu, autorzy poradnika zapewne upchnęli w nim sporo praktycznych informacji dotyczących użytkowania auta kempingowego. Ale mam jednak wrażenie, że nie tylko żyjemy w erze poradników, ale też, że zaczynamy zbliżać się już w niej do ściany. Owszem, porady są przydatne i sam często z nich korzystam. Tyle że powoli tracimy umiejętność zrobienia czegokolwiek samodzielnie. Jeżeli ktoś nam nie powie, co i jak mamy robić, stajemy się bezradni.
Dotyczy to także – a może przede wszystkim – podróżowania. Żyjemy w zalewie „polecajek” i „travel hacków” podsuwanych nam przez media społecznościowe.
Tymczasem podróże zawsze polegały na wydeptywaniu własnej drogi. Czasem było to podążanie przemierzonymi już przez kogoś ścieżkami, ale nadal pozostawało doświadczeniem odrębnym, intymnym, własnym.
Coraz częściej myślę sobie, że dzisiejsze problemy z nadmierną turystyką, o których pisałem w poprzednim felietonie (obiecuję, że w kolejnym tekście zostawię już ten temat) mają źródło właśnie w tym, że z jakiegoś powodu przestaliśmy czerpać przyjemność z odkrywania świata na własny sposób.
Z poradnikiem jest na pewno prościej. Nie jesteśmy narażeni na popełnienie większości błędów, nie damy się oszukać naciągaczom i mamy poczucie poruszania się po jasno określonej linii.
Ceną za to jednak jest znudzenie i brak zaangażowania. Nie bardzo może nas coś zaskoczyć, bo na wszystko jesteśmy przygotowani. I to dlatego plączemy się później niczym zombie po zatłoczonych ulicach najbardziej znanych miast, szukając bezskutecznie czegoś, co nas poruszy. Robimy sobie zdjęcia tam, gdzie zrobiły to już przed nami tysiące, bo ktoś nam powiedział, że tak właśnie powinna wyglądać udana podróż. Idziemy tam, gdzie nam poradzono, wędrując za innymi. To bardziej przypomina czynność przebiegającą na autopilocie niż świadome działanie.
Znudzenie stępia wrażliwość, przestajemy więc być czuli na to, jak wygląda dane miejsce i czego potrzebują jego mieszkańcy.
Tymczasem najlepszym lekarstwem na nudę jest odkrywanie własnej drogi. Nawet jeżeli czasem oznacza to błądzenie, złe decyzje i wysiłek. Nawet jeżeli dotrzemy do dawno już odkrytego miejsca. Jeżeli jednak zrobimy to na własnych zasadach, sprawi nam to satysfakcję. To jak granie w grę typu escape room, w której trzeba złamać szyfr lub rozwikłać logiczną zagadkę, by przejść do następnego etapu. Można skorzystać z podpowiedzi, ale każdy, kto kiedykolwiek siadł do takiej rozgrywki wie, że taką pomoc traktuje się jako zupełną ostateczność. Największą radość niesie bowiem samodzielne poszukiwanie i znalezienie rozwiązania.
Więc, jasne, porady praktyczne są przydatne. Dobrze wiedzieć, w którym miejscu odjeżdża autobus albo jak dostać się z lotniska do miasta. Ale może czasem jednak, zamiast szukać wskazówek „jak zacząć podróżować kamperem”, po prostu w niego wsiąść, odpalić silnik i zobaczyć, co się wydarzy.