„Siesta” Kydryńskiego, eko-thriller laureatki Nagrody Bookera i opowieść o Puszczy Białowieskiej
Marcin Kydryński
Siesta. Miniatury muzyczne
Purple Book, 2024
Miłośnicy literackiej twórczości Marcina Kydryńskiego dostaną tu wszystko, czego oczekują po ulubionym pisarzu. Tyle że w skondensowanej formie. „Siesta” jest bowiem zbiorem około stu osiemdziesięciu notatek z pogranicza felietonu, które Kydryński umieszczał przez kilka lat, w każdą niedzielę, na profilu w mediach społecznościowych. Były one zajawką cotygodniowej audycji muzycznej w Radiu Nowy Świat. Wpisy nie są jednak prostą zapowiedzią prezentowanej na antenie muzyki, lecz miniaturami traktującymi o życiu. Kydryński płynnie porusza się pomiędzy najbardziej dotykającymi go kwestiami: muzyką, literaturą, podróżami, fotografią, pięknem, przemijaniem. Czasami bywa żartobliwie i zabawnie, częściej – co dla autora typowe – nostalgicznie. W na poły filozoficznych rozważaniach Kydryński chętnie wraca do własnej przeszłości, ale też posiłkuje się cytatami pisarzy, uczonych i myślicieli, który żyli na przestrzeni ostatnich kilku tysięcy lat.
Autor tak tłumaczy genezę „Siesty”:
„U progu wiosny 2021 roku ułożyłem pierwsze zaproszenie do wspólnego słuchania muzyki. A po nim kolejne. Trwało chwilę, nim pojąłem, że piszę z większą precyzją niż mówię. Zwłaszcza, gdy ogranicza mnie liczba słów. Z czasem polubiłem tę szkołę dyscypliny. Rozpoznałem w niej wyzwanie: w epoce nadmiaru, wielosłowia, przegadania – w kilku zaledwie akapitach powiedzieć to, co dla mnie ważne. Powściągliwie, bo każdy znak się liczy. Jak w sonecie.”
Dziękujemy, że czytasz “Travel Magazine”. Wspomóż naszą działalność dowolną kwotą. Dziękujemy!
Taka forma pisania zawsze jest ryzykowna. Nie daje pola do rozwinięcia myśli, jest podatna na uproszczenia. I może też budzić oskarżenia o pielęgnowanie egotyzmu – wszak miniaturki są w dużej mierze o autorze, jego życiu i przemyśleniach (wybór trochę megalomańskiego zdjęcia na okładkę nie pomaga).
Jeżeli jednak dać Kydryńskiemu szansę, okazuje się, że jego teksty tworzą całkiem spójną opowieść.
Są intymnym autoportretem, ale też wyrazem zaciekawienia światem i troski o jego przyszłość. A także poruszającym zapisem zmagań z poczuciem nieistotności, przemijaniem i utratą. W pisarstwie Kydryńskiego kryje się uporczywe szukanie egzystencjalnego sensu.
Chronologiczne ułożenie wpisów-felietonów pozwala prześledzić twórcze potyczki Kydryńskiego. Niezwykle ciekawe jest obserwowanie, jak forma miniatur się przeobraża, jak autor szuka biegłości i idealnego stylu. Im dalej, tym są one bardziej dopracowane i niosą większy ciężar gatunkowy. Kydryński, mający przecież sporą biegłość w pisaniu dłuższych, bardziej reportażowych tekstów – co udowodnił w kilku poprzednich książkach – postawił sobie za cel osiągnięcie mistrzostwa na nowym dla niego poletku. To pokazuje, jak poważnie podchodzi do pisania. W zalewie nijakich, tworzonych na kolanie wpisów w mediach społecznościowych, autor „Siesty” udowadnia, że nawet działając w tak efemerycznych i chaotycznym środowisku, jakim jest internet, można stworzyć coś wyróżniającego się i wartościowego. W tym sensie proza Kydryńskiego ma w sobie, mimo całej melancholii i nostalgii, element buntu. Napędzą ją nieustająca niezgoda na świat nijaki i wiara w to, że zawsze warto podjąć próby jego ulepszenia.
Eleanor Catton
Las Birnamski
Wydawnictwo Literackie, 2024
Eleanor Catton stworzyła opowieść o bohaterach, których nie da się lubić. Ten dość odważny pomysł sprawdza się zadziwiająco dobrze.
Głównych postaci jest tu kilkoro i choć stoją po przeciwległych stronach sporu, który napędza akcję, wszyscy mają mnóstwo wad. Są zadufani w sobie, irytujący, egoistyczni i chwiejni, a ich kolejne wybory okazują się moralnie mocno wątpliwe. Czy da się napisać wciągającą powieść, nie dając czytelnikowi żadnej postaci, z którą może się w pełni identyfikować? Okazuje się, że można.
Decyzja nowozelandzkiej pisarki, nagrodzonej za poprzednią książkę Nagrodą Bookera, nie jest oczywiście przypadkowa. Catton idzie pod prąd narzuconej dziś – głównie za sprawą mediów społecznościowych – potrzebie ciągłego oceniania i rysowania świata w czarno-białych barwach. Oraz nieustannego poszukiwania dowodów na to, że coś lub ktoś, łącznie z nami samymi, da się lubić.
„Chciałam, żeby moja książka stała w opozycji do tego, co widzimy dziś w mediach społecznościowych. Ktoś publikuje posta albo krótkie wideo z przekazem: >. Pomyślałam, że to przypomina mi powieść. Pisarz pokazuje ci pewnego bohatera, a ty musisz go zaakceptować albo odrzucić” – wyjaśniała w wywiadzie dla Onetu.
Tworząc niejednoznaczne postaci, Catton nadaje powieści głębi i pewnego rodzaju tajemnicy.
Pytania, które zadaje, stają się bardziej złożone, zmuszając czytelnika do szukania własnych odpowiedzi.
Poza tym literackim zabiegiem, „Las Birnamski” jest jednak powieścią dość klasyczną, co sugeruje nawiązujący do Szekspira tytuł. To skrupulatnie skomponowany thriller psychologiczny, opowiadający o grupie ekologicznych aktywistów, która poszukując ziemi pod nielegalne uprawy roślin trafia na wpół opuszczoną willę. Cyklicznie pojawia się w niej młody miliarder, który przymyka oko na obecność kolektywu, jednak – jak się szybko okazuje – nie z altruizmu, lecz kierując się niecnymi planami (postać Roberta Lemoina nie bez powodu może kojarzyć się z Elonem Muskiem). Jak przystało na rasowy thriller, wydarzenia szybko zaczynają się zagęszczać, a kolejne decyzje uruchamiają ciąg coraz bardziej tragicznych zdarzeń.
Jest tu sporo o ekologii, kapitalizmie, biznesowych potentatach, ale też o bezwzględności, potrzebie kontroli, kompromisach i ciężarze moralnym decyzji.
Trzymając się klasycznej narracji, Catton równocześnie robi wiele, by opowieść miała w sobie sporo ironii. Historia nie jest rozgrywana wyłącznie na poważnej nucie, co skutecznie niweluje patos lub moralizatorstwo, o które byłoby tu łatwo.
Na koniec pisarka trzyma dla nas jeszcze jedną niespodziankę. W finale ucieka od rozwiązań, których – nasączeni literackimi i filmowymi kliszami – moglibyśmy się spodziewać. Mimo niewątpliwych inspiracji Szekspirem czy Jane Austin, „Las Birnamski” jest dość swobodną grą z konwencjami, siła tej prozy pozostaje jednak niezmienna. Książka robi to, co powinna robić dobra powieść – skutecznie wciąga czytelnika, pozostawiając w głowie filmowe obrazy godne Quentina Tarantino.
Dorota Borodaj
Szkodniki. O ludziach, drzewach i maszynach w Puszczy Białowieskiej
Wydawnictwo Dowody, 2024
Czy Puszcza Białowieska wymaga ingerencji człowieka? Czy rzeczywiście jest środowiskiem pierwotnym? I jak powinna wyglądać ochrona tego „najcenniejszego polskiego lasu”? To tylko niektóre pytania, które padają w reportażu Doroty Borodaj.
Opowieść, po krótkim wstępie nakreślającym historię Puszczy Białowieskiej, rozpoczyna się na dobre podczas protestów w 2017 roku, gdy rząd Polski (wówczas PiS-owski) rozpoczął szeroką zakrojoną akcję wycinki drzew. Działanie to przedstawiane było jako walka z kornikiem drukarzem, powodującym masowe usychanie świerków. Do lasu wjechały harwestery potrafiące w ciągu godziny ściąć dwieście drzew. Akcja wzbudziła protesty działaczy ekologicznych oraz miłośników lasu, konflikt osiągnął szybko kulminację, doszło do blokad, przepychanek i walki, która rozgrywała się głównie na poziomie narracji. Sprawa w końcu trafiła do Komisji Europejskiej, co po wielu miesiącach zatrzymało przetrzebianie drzew.
Jak na ironię, obie strony konfliktu chciały osiągnąć ten sam cel: ochronić białowieski las.
Pomysły na to okazały się jednak skrajnie różne. Naprzeciwko siebie stanęli zwolennicy gospodarowania puszczą oraz pozostawienia jej w jak najbardziej pierwotnym stanie. Jedni uważali, że las ginie przez kornika i jedynym ratunkiem jest masowa wycinka, drudzy, że zmiany drzewostanu są naturalnym cyklem i przyroda, jeżeli zostawi się ją samą, sama sobie poradzi. W tle pojawiła się polityka, co jeszcze bardziej zaogniło konflikt.
Borodaj unika jednak ocen i opowiadania się po którejś ze stron. Usuwa się na drugi plan, przyjmując rolę obserwatorki, co w zalewie reportaży, w których to pisarz zdaje się być najważniejszym bohaterem, jest z pewnością odświeżające. Język tej opowieści jest maksymalnie uproszczony, stawiając książkę daleko od dokonań autorów tzw. polskiej szkoły reportażu, gdzie to styl odgrywał zasadniczą rolę. Borodaj skrupulatnie oczyszcza tekst z wszelkiego rodzaju ozdobników. Nie wikła się też w interpretacje, gdybania i próby wyjaśnienia wątpliwości. Pozostaje samo sedno, podparte staranną kwerendą, dokumentacją w terenie i rozmowami z ludźmi. Czytelnik dostaje dostęp do faktów i to jemu autorka oddaje pole do ewentualnych analiz lub wniosków.
Dzięki tej metodzie, udało się stworzyć nieoczywisty i wielopłaszczyznowy obraz puszczańskiego świata.
W ciekawy sposób została też uchwycona ewolucja, jaką przeszły przez kilka lat zaangażowane w konflikt osoby. Część aktywistów przyznaje, że choć ich działania na rzecz zatrzymania wycinki były konieczne, dziś byliby mniej radykalni i bardziej niuansowali przekaz. Z kolei niektórzy leśnicy i mieszkańcy puszczańskich okolic (większość z nich popierała wycinkę) potrafią obecnie dostrzec racje ekologów i choć niekoniecznie zgadzają się z metodami ich działania, są skłonni przyznać, że ich przeciwnikom także zależało na dobru puszczy.
Epilog „Szkodników” pozostaje otwarty: narracja przesuwa się w stronę kryzysu na granicy polsko-białoruskiej, który wciąż, choć media się już mniej nim zajmują, jest problemem nierozwiązanym.
Pradawny las, o którego zachowanie walczyli aktywiści, po kilku latach znów stał się areną walki. Tym razem nie umierają drzewa, lecz migrujący ludzie. Dla osób zaangażowanych w ochronę puszczy to sytuacja bezprecedensowa. Okazuje się bowiem, że obszar, o który walczyli, stał się dla uchodźców pułapką i śmiertelnym zagrożeniem. I niewiele ulgi niesie świadomość, że to nie puszcza jest winna, lecz znowu ludzie. Po raz kolejny w historii tego lasu okazuje się, że to nie kornik, lecz my jesteśmy największymi szkodnikami.