O której dziś odpływa prom? Włóczęga po wyspach Dalmacji

Początek

W wędrówce po Chorwacji postanowiłem tak długo jak się da, trzymać się z dala od stałego lądu

Fot. Grzegorz Dzięgielewski

Szlak schodzi serpentyną do miasteczka z czerwonymi dachami przyklejonego do błękitu morza. Nie jest to jeszcze ten pełen Adriatyk – horyzont zamyka równie górzysta wyspa Hvar, gdzie zamierzam dziś nocować i aby to zrobić, muszę przyspieszyć kroku. Przystań widzę wciąż z wysoka, a niedługo mam prom, który zabierze mnie z wyspy Brač właśnie na Hvar. To ostatni, a właściwie jedyny statek, jaki dziś płynie w tamtym kierunku.

Nieco dziwię się zatem, kiedy docieram do portu na chwilę przed czasem i zastaję tam sporą już grupę siedzącą na plecakach, walizkach, ręcznikach lub rozgrzanych słońcem kamieniach. A obok zamknięty kiosk z biletami. Zaczynam mieć obawy, że może wszystko już wyprzedane, a może prom odwołali. To mój pierwszy dzień, jeszcze nie przywykłem, że w tym upale nie walczy się z biegiem zdarzeń. Towarzysze włóczęgi uspokajają, że wszystko gra i faktycznie jakiś kwadrans po czasie w zasięgu wzroku pojawia się statek. Cumuje przy molo z nonszalanckim chlupotem, bo fale są dziś spore.

Hvar to dla mnie tylko krótki przystanek. Omija mnie słynne nocne życie na wyspie. Nadrobię za kilka dni w drodze powrotnej, gdy nieopatrznie zanocuję dokładnie nad kultowym barem i naprzeciw legendarnego klubu, więc wąską uliczką płynąć będzie rwąca rzeka imprezowiczów rozbrzmiewająca wszystkimi językami Europy. Pandemia najwyraźniej już za nami – jest więcej ludzi niż cztery lata temu, gdy byłem tu ostatni raz.

W zasięgu spaceru

Rano wsiadam na prom do miasta Korčula na wyspie o tej samej nazwie. Jest najbardziej zaludniona ze wszystkich, jakie należą do Chorwacji. Całe kilkanaście tysięcy mieszkańców skupionych w trzech miasteczkach.

“Stołeczna” Korčula to wcielenie w życie koncepcji 15-minutowego miasta przyszłości. Choć jest mocno wątpliwe, aby starożytni Grecy, zakładając nową kolonię na tym półwyspie o stromych brzegach, mieli tak dalekosiężne wizje. Jednak przynajmniej dla turysty ta zasada działa. Wszystko idzie ogarnąć w kwadrans. Rano na kawę wystarczy zejść uliczką po schodkach i knajpka nad brzegiem będzie już czekać. Wieczorem z ostatniego drinka też nie wraca się długo. W zasięgu spaceru będą również wiekowe zabytki, kościoły, muzea, morze, plaża (taka chorwacka, czyli murek z drabinką do wody), pokaz tańców z szablami, stragan z nakryciami głowy, wypożyczalnia rowerów i kajaków, centrum nurkowe, przystań taksówek wodnych – którymi można wyskoczyć na pobliskie wyspy bezludne. A jeśli myślicie o zwiedzaniu także ludnych wysp Dalmacji, to zaraz obok jest port, a z niego codziennie promy na Brač, Hvar, Lastovo i Mljet. Niby wszystko jest bliżej i szybciej osiągalne, ale czas mocno zwalnia.

Do objęcia wzrokiem

Skoro spowalniamy akcję, jest chwila na pochylenie się nad mapą.

Dalmację w turystycznej wyobraźni utożsamia się z Chorwacją, bo faktycznie należy w zdecydowanej większości do tego kraju i zajmuje niemal całe jego wybrzeże. A mało kto jeździ gdzieś indziej w Chorwacji niż nad morze. Trudno się zresztą dziwić – linii brzegowej jest ok. 5800 km. Łącznie z wyspami. Wysp i wysepek będzie grubo ponad tysiąc, z czego kilkadziesiąt na tyle dużych, że zasiedlili je ludzie. Powstały miliony lat temu przez zalanie masywów górskich rozciągniętych równolegle do morskiego brzegu. Dziś tworzą łańcuch skalistych form obrosłych śródziemnomorską roślinnością i ładną architekturą. Oddzielają właściwy Adriatyk od przybrzeżnych akwenów i kanałów.

Na południu Dalmacji ten sznur korali nieco się rozsypuje. Ale jako że wyspy są większe, mają czasem po kilka przystani, można nawlekać go w dowolnej kolejności. Bez zawijania do portów na stałym lądzie. Dlatego właśnie tu wróciłem. Po te poczucie spokoju, które dają światy w miniaturze. Możliwe do objechania w jeden dzień, do objęcia wzrokiem z najbliższego wzgórza.

Na dokładkę płynę, wspomnianą wodną taksówką, na wyspę Badija i tam czas już zupełnie staje w miejscu. Przybijamy do brzegu, a z lasku wychodzą daniele. Najwyraźniej tu mieszkają, ale nie są do końca dzikie. Gdy inni przybysze wydobywają z plecaków łakocie, zwierzęta jedzą im z ręki i nawet pozują do selfie.

W hamaku

Nie byłoby ich zapewne tutaj, gdyby na Badiji w XIV w. nie zainstalowali się franciszkanie. Na kilka stuleci stali się jedynymi gospodarzami wysepki i gdy w połowie ubiegłego wieku zostawili po sobie opuszczony klasztor, płynnie przeszła ona pod parasol obrońców przyrody. Jedynym niesakralnym budynkiem jest tu czynna w okresie letnim restauracja, a do obejścia wyspy nie potrzeba nawet dnia. Starczy godzina.

Po drodze znajduję pozbawioną jakiejkolwiek infrastruktury dziką plażę, która zatrzymuje mnie na dużo dłużej. Dzięki hamakowi, który w końcu się na coś przydał (zabrałem go, na wypadek, gdyby któryś prom mi uciekł) mam doskonałe warunki do skończenia książki, którą ze sobą wożę. Akcja “Wyspy i innych ludzi” Macieja Piotra Prusa dzieje się – a jakże – w Dalmacji, w małej wyspiarskiej społeczności, gdzie zaczynają dziać się dziwne rzeczy rodem z serialu “Twin Peaks”, tyle że w tym wypadku grozę sytuacji łagodzi południowe słońce. Sama wyspa (uwaga, będzie mały spoiler) zdaje się mieć coś w rodzaju własnej nadprzyrodzonej świadomości…

Świat bez samochodów

Przez kompaktowość krajobrazu po paru dniach zapominam, gdzie mam buty, bo wszędzie chodzę w klapkach. Umyka mi też, że w lądowym kalendarzu zbliża się weekend i wtedy może być krucho z biletami na promy. Faktycznie w sobotni poranek nie ma już ani jednego na połączenia na wyspę Mljet. Łamię zatem wyspiarskie zasady, płynę do Dubrownika, ale stamtąd zaraz wyprawiam się na pobliską wysepkę Lopud. Nie ma tam samochodów, tylko wózki golfowe, którymi dowodzi są co leniwszych turystów z portu na plażę. Rozglądając się widzę, że w marinie cumuje więcej łódek niż jest domów na całej wyspie. To pewnie oznacza, że każda rodzina zamiast auta posiada tu przynajmniej jeden wodny środek transportu. Wychodzi w morze, kiedy tylko chce.

Pomarańcze na rozdrożach

To przypomina mi, dlaczego tu w ogóle trafiłem przed czterema lat. Otóż wszystko zaczęło się od piosenki “Znów wędrujemy” najbardziej znanej w wykonaniu Grzegorza Turnaua, do której słowa napisał Krzysztof Kamil Baczyński. W ogóle mi tu nie pasował, bo w szkole wyuczyli mi go w pakiecie z wojenną literaturą, a tu magiczny realizm lata. “Pejzaż w powieki miękko wsiąka”, a “noc winogrona gwiazd rozdaje”. Jasne było, że wiersz powstał jeszcze przed wojną, zapewne na harcerskim rajdzie. Szczególnie, że słyszałem go nieraz w schroniskach w Beskidach w wersji turystycznej – na gitarę. Dlatego nie pasowały mi do tych ogniskowych klimatów słowa piosenki. Jaka tu w górach “malachitowa łąka morza”? Albo “zakrzepła sól na nagich wargach”? No i te “pomarańcze na rozdrożach”. Gdzie poeta je zrywał?

Tymczasem pomarańcze rosły sobie, jakby nigdy nic, w Dalmacji. A sól była morska. Z Adriatyku. Krzysztof Kamil Baczyński wraz z grupą rówieśników spędził wakacje 1937 i 1938 r. na wyspie Šolta. Z początku po moim “odkryciu” dokonanym za pomocą popularnej wyszukiwarki, zamierzałem jechać właśnie tam. Szybko jednak uznałem, że lepiej będzie poszukać wyspy, która przypominać będzie tamte piosenkowe widoki sprzed wojny. Po pewnym rozeznaniu natrafiłem na Lastovo – podobny mikroświat jak Lopud, tylko już poza zasięgiem jednodniowej wycieczki. Tu nie trafia się przy okazji. Tu trzeba naprawdę chcieć się zgubić.

Najwyższy poziom wtajemniczenia

Na mapie Dalmacji to już ostatni skrawek zieleni – mniejszy od wszystkich pozostałych – dalej jest tylko otwarte morze. Jugosławia zrobiła tu więc strategiczną bazę i blokowała rozwój turystyki, a zaraz po jej upadku całą wyspę objęto parkiem narodowym. W związku z tym już nigdy nie będzie tu ani wielkich plantacji, ani nowych hoteli. Lastovo z każdym rokiem się wyludnia. Zostało tu ledwie kilkuset mieszkańców. Turyści mają tu do wyboru kilka kwater i pensjonatów, jeden kemping i jeden hotel o wymownej nazwie Solitudo, czyli samotność.

W lastovskim archipelagu są miejsca jeszcze bardziej wyrzucone poza bieg czasu niż główna wyspa. Jak Sušac, oddalona o godzinę drogi łódką właściwie już nie wyspa, a samotna skała, gdzie na wysokim klifie stoi dumnie latarnia morska. Jest do wynajęcia. Maksymalnie przez cztery osoby. W cenę pobytu wliczono transport z większych wysp łodzią, która regularnie dowozi także jedzenie, gdyż na miejscu nie da się go w żaden sposób kupić.

Ale gdy nie mamy ochoty na takie ekstrema, może wystarczy latarnia morska na Lastovo? Też jest pensjonatem zbudowanym nad stromym morskim brzegiem. Co prawda morze otacza ją już tylko z trzech, a nie z czterech stron, ale czasem, tak na wszelki wypadek, dobrze zostawić sobie drogę powrotną. Sam mieszkałem tylko na owym jedynym kempingu nieopodal latarni, ale przyjrzałem się jej z bliska i wiem już, że kiedyś wynajmę tam pokój. Na samym krańcu Dalmacji. Będzie to mój najwyższy poziom wtajemniczenia w wyspiarskiej włóczędze.

Grzegorz Dzięgielewski

Przez kilka lat dziennikarz w magazynie "Podróże", a obecnie absolwent marketingu miejsc, adept futurologii i dystrybutor intrygujących treści PR-owych o startupach. Podróżuje coraz mniej intensywnie, za to z coraz większą fantazją. Zwykle włóczy się po Bałkanach, ale kiedyś chciałby wyruszyć daleko w Przyszłość.

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

To też ciekawe